— No dobra — odezwał się Carson. — Wygląda na to, że czas się rozdzielić. Niech każdy zachowa ostrożność. — Spojrzał w kierunku Maggie. — Gdzie wolisz iść?
— Zostaję na dole — oświadczyła.
Carson zaczął więc iść do góry.
— Spotkamy się tu za godzinę. Albo prędzej, jeśli ktoś trafi na coś interesującego. — Truscott i Sill ruszyli w jego ślady, tak więc upadł misterny plan, że będą pod nadzorem Hutch. Carson uśmiechnął się i dał Hutch znak, żeby się nie przejmowała. Hutch, zachwycona, że udało jej się pozbyć tego, co zapowiadało się na uciążliwy obowiązek, dołączyła do George’a i Maggie.
Szli dalej na niższym poziomie i niemal natychmiast natrafili na pokój pełen monitorów i konsolet, schowanych za luksusowymi fotelami o bardzo wysokich oparciach.
— Komputery — wyszeptała Maggie.
Na ścianach wisiały jakieś fotografie. Wyblakłe, ale może da się coś na nich wypatrzyć.
Maggie chciała zobaczyć klawiaturę, ale konsoleta była dla niej za wysoka. Mimo to Maggie promieniała szczęściem.
— Chyba nie będą działały, jak myślicie? — zastanawiała się.
— Nie, przecież minęły już tysiące lat — odrzekła Hutch. — Jeżeli to rzeczywiście jest tutaj od tak dawna.
— No cóż, nawet jeśli nie działają, i tak dzięki klawiaturze zdobędziemy litery i cyfry, a już samo to jest prawdziwym skarbem.
Teraz z kolei George popadł w ekscytację, bo znalazł zdjęcie pojazdu, który widzieli w komorze wahadłowca. Pojazd uchwycono w locie, ze stacją kosmiczną w tle.
— Dni chwały — skomentował.
Druga fotografia przedstawiała Betę Pac III — błękitno-białą i tak bardzo ziemską.
Owładnięta przemożną chęcią obejrzenia konsolety, Maggie przeszła przed fotele i zdjęła jeden z magnetycznych butów, żeby podfrunąć w stronę sprzętu. Wtem dotarło do niej, że coś jest w fotelu. Zrobiła ćwierćobrót i wrzasnęła z przestrachu. Gdyby udało jej się zdjąć oba buty, pewnie już by odleciała. A tak jedna stopa pozostała przytwierdzona do podłoża, a ciało przechyliło się pod dziwacznym kątem. Straciła równowagę i zwaliła się na podłogę.
Fotel był zajęty.
Ze słuchawek buchnął głos Carsona.
— Co się tam dzieje?! Hutch…?!
Maggie, przeraźliwie blada, wpatrywała się w fotel.
— Mamy trupa — obwieściła Hutch na wspólnym kanale.
— Już do was lecimy — rzucił pospiesznie Carson.
Fotel zajmowało spoglądające na nich groźnie zmumifikowane coś.
— Tam też — rzucił George, starając się panować nad głosem i wskazując ręką sąsiedni fotel.
Aż dwa.
Maggie, zmieszana, gapiła się na ciało. Hutch podeszła do niej i stanęła obok.
— Nic ci nie jest?
— Nie — odrzekła. — Po prostu się przestraszyłam. Nie spodziewałam się czegoś takiego.
Miało zamknięte oczy. Skóra wyschła na szorstki pergamin. Czaszka była burobrązowa, wąska, wysmukła i z podłużnym grzbietem na czubku. Długie ramiona kończyły się wielkimi dłońmi, które zachowały podobieństwo do szponów. Szaro-czarne pozostałości ubrania zwieszały się na tułowiu, przylgnęły do nóg.
— Przez jakiś czas musiało tu być powietrze — stwierdził George. — Inaczej ciała by się nie rozłożyły.
— Nie sądzę — sprzeciwiła się Maggie. — W organizmach jest pełno najrozmaitszych substancji chemicznych, które powodują ogólny rozkład. Nie ma znaczenia, czy ciało znajduje się w próżni, czy nie. Co najwyżej trwa to trochę dłużej.
Ciało było przypięte pasami.
Musiało być przypięte, kiedy otwierano komory powietrzne.
Na twarzy nadal odciskał się wyraz agonii.
Co tu się zdarzyło?!
Maggie w podnieceniu dotknęła kolana mumii.
Hutch stała obok, wiedząc, kogo ma przed sobą. Rozpoznała bez trudu.
Do pokoju wpadli Carson i reszta. W ciszy rozproszyli się po całym pokoju.
— Czy to oni? — zapytała Truscott. — Te stworzenia z Iapetusa?
— Tak — odparł Carson. Rozejrzał się dookoła. — Ktoś ma odmienne zdanie?
Nikt nie miał.
— To smutne — odezwała się Maggie. — Nie tak miało wyglądać nasze spotkanie.
Sill był na tyle wysoki, że udało mu się dojrzeć robocze stacje.
— To chyba ich centrum operacyjne — powiedział.
George wrócił do oglądania fotografii. Były oprawione i wmontowane w ścianę. Większości już nie dało się rozpoznać. Ale na jednej dostrzegł kilka budynków, na innej coś, co przypominało nadmorski krajobraz.
— Wygląda jak Maine — rzucił Sill zza jego pleców.
Hutch nie mogła oderwać wzroku od ciał.
Przypięci do foteli.
Czy zostali zamordowani? Mało prawdopodobne. Pasy bezpieczeństwa nie wyglądały tak, by mogły utrzymać na siłę kogoś, kto nie chciał być przypięty. Można było raczej wnioskować, że siedzieli tak w czasie, kiedy ktoś otworzył komory powietrzne i wpuścił do środka próżnię.
Cała stacja przypominała jedno wielkie mauzoleum.
Na górnym poziomie, w pomieszczeniach, które najwyraźniej były kabinami mieszkalnymi, znaleźli kolejne ciała. Zanim przestali je liczyć, doszli do trzydziestu sześciu, ale z całą pewnością znajdowało się ich więcej. Wszystkie przypięte pasami. Wniosek nasuwał się tylko jeden. To było zbiorowe samobójstwo. Nie chcieli, żeby rzucało nimi na wszystkie strony albo żeby wyssało ich na zewnątrz, kiedy zacznie się dekompresja. Zlikwidowali wszelkie istniejące zabezpieczenia, przypięli się i pootwierali drzwi.
— Ale dlaczego?! — zdumiewała się Truscott. Carson wiedział, że pani dyrektor jest kobietą twardą i nieugiętą. Ale to wyraźnie nią wstrząsnęło.
Maggie też była wytrącona z równowagi.
— Może samobójstwo mieściło się w ich wzorcach kulturowych. Może popełnili na tej stacji jakieś zło i wybrali jedyne właściwe wyjście.
W następstwie wstrząsającego odkrycia zaczęli włóczyć się bez celu po całym statku. Powodowani troską Carsona o bezpieczeństwo, a może i innymi względami, nigdzie nie chodzili w pojedynkę.
Maggie objęła dowództwo nad Sillem i pozostała w rejonie centrum operacyjnego. Buszowali we dwójkę między komputerami, tu i ówdzie próbowali coś rozebrać w poszukiwaniu banku danych, który może dałoby się odzyskać.
George i Hutch ruszyli na poszukiwanie fotografii. Znaleźli je w kabinach mieszkalnych. Wyblakły już do granic nieistnienia, ale udało im się dojrzeć postaci odziane w szaty lub płaszcze. I jeszcze kilka budynków — egzotycznych, strzelistych konstrukcji, które przypominały Carsonowi kościoły. Natknęli się też na dwie fotografie, które mogły zostać zrobione w jakimś porcie kosmicznym — był tam krąg, przypominający tarczę anteny radiowej, i coś w rodzaju dźwigu. A także zdjęcie grupowe.
— Co do tego nie może być żadnych wątpliwości — oświadczył George. — Oni wyraźnie pozują.
Carson roześmiał się.
— Co w tym śmiesznego? — zdziwił się George.
— Sam nie wiem. — Musiał pomyśleć nad tym chwilę, zanim dotarła do niego wyczuwana podświadomie absurdalność — żeby takie duże, onieśmielające istoty ustawiały się w rządku do zdjęcia.
Kolejne zdjęcie: dwoje z nich stoi przed czymś, co może być samochodem, i macha rękami.
Carson był wyraźnie poruszony.
— Ile to lat temu, jak sądzicie? — zapytał.