Выбрать главу

Hutch dojrzała w wodzie ścięte od góry kwadraty, masywne fundamenty — jak jej się zdawało — i zwały gruzu.

— Tam w dole były kiedyś potężne budynki — powiedziała Janet. — Może coś na kształt naszych drapaczy chmur.

— W lesie jest ich więcej — zauważył George.

— Czy ktoś ma jakieś sugestie — zapytał Carson — co do tego, gdzie powinniśmy wylądować?

— Nie za blisko wody — poradziła Hutch. — Jeśli tu są jakieś drapieżniki, to najprawdopodobniej tam właśnie najłatwiej je spotkać.

Wybrali w końcu polankę oddaloną o pół kilometra od zatoki. Jake skierował pojazd na dół i wkrótce wylądowali pośród wilgotnych liści i gęstego, soczyście zielonego poszycia.

Hutch usłyszała trzask otwieranego luku.

— Zaczekajcie — rzucił szybko Carson. — Musimy chwilę porozmawiać, zanim wyjdziemy na zewnątrz.

„To dobrze” — pomyślała. Pomimo całego swego doświadczenia nabytego podczas misji na Quraquie, nie byli to ludzie, którzy pojmowali wszystkie potencjalne zagrożenia wynikające z pobytu w zupełnie nieznanym świecie. Obawy zarażenia się pozaziemską chorobą dawno już zostały rozwiane — mikroorganizmy z zasady nie wykazują ochoty, by atakować organizmy, które wyewoluowały w obcym biosystemie. Ale nie oznacza to, że nie mogą przyciągnąć uwagi tutejszych drapieżników. Hutch sama przeszła poglądową lekcję z tego tematu.

Carson mówił najbardziej zdecydowanym ze swoich wojskowych tonów.

— Tak naprawdę nic nam nie wiadomo o tym miejscu, więc będziemy trzymać się razem. Niech każdy zabierze pulser. Ale jeśli zajdzie potrzeba jego użycia, proszę się upewnić, czy nikt nie stoi w waszym polu rażenia.

Tutaj niepotrzebne im będą pola siłowe, ale włożą grube odzienie i ciężkie buty, żeby zapewnić sobie jakąś ochronę przed ewentualnymi kolcami, trującymi roślinami, kąśliwymi owadami i rozmaitymi innymi niespodziankami, jakie ten las może mieć dla nich w zanadrzu.

— W którą stronę pójdziemy? — zapytała Maggie, zaciągając zamek kurtki.

Carson rozejrzał się dookoła.

— Na północy jest gęste skupisko ruin. Spróbujmy najpierw tam. — Odwrócił się do Jake’a. — Wrócimy przed zachodem słońca.

— Dobrze — zgodził się pilot.

— Nie wychodź na zewnątrz. Zachowajmy wszelkie środki ostrożności.

— Jasne — odparł. — Nie mam najmniejszej ochoty nigdzie ganiać.

Powietrze było chłodne, rześkie i pachniało miętą. Z milczącym podziwem rozglądali się dookoła. Krzewy chwiały się poruszane lekką bryzą od morza, brzęczały owady, a nad głowami przelatywały z furkotem skrzydeł ptaki. Dla Hutch wszystko to miało posmak dawno utraconej Pensylwanii, takiej, o której czytuje się w starych książkach.

Trawa rosła wysoko, prawie do kolan. Rozstąpili się, sprawdzili broń i wybrali przejście między drzewami. Carson wysunął się na czoło, a George odpłynął do tyłu. Przeszli przez polankę i zanurzyli się pomiędzy drzewa.

Prawie natychmiast natknęli się na zbocze wzgórza. Porastała je niezwykle gęsta roślinność. Kluczyli między drzewami i kolczastymi zaroślami, od czasu do czasu torując sobie przejście pulserami.

Doszli do długiego szczytu i zatrzymali się. Wysokie krzewy zasłaniały im widok. Janet usiłowała spojrzeć za siebie, w kierunku, z którego tu przyszli.

— Myślę, że to hałda — powiedziała. — Coś tu jest zagrzebane. — Próbowała skorzystać ze skanera, ale była zbyt blisko — dosłownie na samym wierzchu — żeby mogło się udać. — Coś tu jest — powtórzyła. — Część jakiejś konstrukcji. I schodzi bardzo głęboko w dół.

George wyciągnął elektroniczny notatnik i zaczął szkicować mapę.

Zaczęli schodzić po drugiej stronie wzgórza, wzdłuż murów. Były różnej wysokości, niektóre wznosiły się aż do wierzchołków drzew, inne były częściowo lub całkowicie zburzone.

— To nie jest zaawansowana technika — oznajmił George. — Używali plastików i jeszcze jakiegoś materiału, którego na razie nie udało mi się rozpoznać, ale na ogół to stal i beton… Pasuje do stacji kosmicznej, ale nie do teleskopu.

— To w ogóle do niczego nie pasuje — wtrąciła Janet. — Wytwory nowoczesnej techniki powinny znajdować się na wierzchu. A starsze miasta być zagrzebane w ziemi.

Jakieś zwierzęta przemykały wśród liści. Brzęczały owady, a przez zielony baldachim nad ich głowami przesączało się pozieleniałe słoneczne światło. Tutejsze drzewa były w większości powykręcane i twarde, gałęzie tworzyły korony u szczytu pnia. Niżej pnie pozostawały gołe. Wierzchołki niektórych drzew sięgały ziemskiego piątego piętra. Wszystko to razem tworzyło olbrzymią leśną katedrę.

Przebyli w bród niewielki strumień i przeszli wzdłuż wybrzuszającego się ze starości muru, potem zaczęli wspinaczkę na kolejne wzniesienie, gęsto porośnięte kwitnącymi krzewami.

— Uwaga, ciernie! — ostrzegła Maggie. — Wszędzie ewolucja wytwarza te same mechanizmy obronne.

Podobieństwo rozmaitych form życia na różnych światach stanowiło jedno z największych odkryć, dokonanych w następstwie rozwoju komunikacji międzygwiezdnej. Stworzenia były rzecz jasna egzotyczne, ale jeśli kiedykolwiek istniały na ten temat jakieś wątpliwości, to teraz stało się zupełnie jasne, że natura wybiera zawsze najprostszą z dróg. Skrzydło, cierń i płetwę można znaleźć wszędzie, gdzie istniało życie.

Badali teren bez ustalonego celu i kierunku. Zajrzeli w głąb betonowego cylindra, który mógł być niegdyś spiżarnią lub szybem windy. Przystanęli przed kupką plastikowych żerdzi, zbyt lekkich, by mogły cokolwiek podpierać.

— Rzeźba? — zasugerowała Maggie.

Carson zapytał Janet, czy będzie w stanie określić w przybliżeniu wiek miasta.

— Gdybyśmy mieli naszego Winka… — odparła.

— Dobra. Dobra. — Pomyślał, że mogliby posłać Ashley Tee, żeby odnaleźli statek i przywieźli wszystko, co może jej być potrzebne.

Pod koniec pierwszej godziny Carson sprawdził, co u Jake’a. Wokół wahadłowca panowała cisza i spokój.

— Tu też — poinformował.

— Miło mi to słyszeć. Nie odeszliście zbyt daleko. — Jake był wyraźnie zaintrygowany. — Co tam jest?

— Istny skarb — odrzekł Carson.

Jake rozłączył się. Nigdy przedtem nie dane mu było znaleźć się jako jeden z pierwszych na nowo odkrytym, nieznanym świecie. Czuł trochę niesamowity nastrój chwili. Ale cieszyło go, że miał okazję tu przyjechać.

Jake pilotował statki Kosmika przez większą część swego życia. To była prestiżowa i dobrze płatna robota. Co prawda mniej ekscytująca, niż to sobie zakładał, ale z drugiej strony z upływem czasu każda praca powszednieje. Latał z orbitalnych doków na ziemskie oraz na statki kosmiczne. No i z powrotem. Robił to po wielekroć, przewożąc ludzi, których zainteresowania ograniczały się wyłącznie do własnej sfery zawodowej i którzy nigdy nie wyglądali przez okna wahadłowca. Ta grupka była zupełnie inna.

Spodobali mu się. Z przyjemnością śledził ich wędrówkę po stacji kosmicznej, choć przezornie zachował swoje zainteresowanie dla siebie. Bardziej w jego naturze leżało odgrywanie trzeźwo myślącego cynika. I jeszcze jedno: słyszał już przedtem o Twórcach Monumentów, wiedział, że oni także wędrowali wśród gwiazd. A teraz on sam znalazł się w jednym z ich miast.

Gęste zielone listowie na skraju polany zamigotało w blasku słońca. Jake odchylił się w fotelu i splótł ręce za głową. I wtedy coś dostrzegł — jakiś błysk światła pośród drzew.