Выбрать главу

Wyglądało jak refleks.

Wystawił głowę przez otwarty luk i przez kilka minut spoglądał w tamtym kierunku. To coś białego — być może kawałek marmuru. Owiał go ciepły podmuch znad zatoki.

Zatrzymali się przy krystalicznie czystym strumieniu, obserwując ryby. Sączące się przez liście promienie słońca otaczały lasy aurą niewinności i nierzeczywistości. Znaleźli ścieżki — zwierzęce szlaki, ale nie zawsze dawało się nimi przejść. Od czasu do czasu musieli zawracać z jakiejś ślepej uliczki, kończącej się stromym spadkiem lub kłębowiskiem ciernistych zarośli. Carson zużył już zapas energii w swoim pulserze i musiał pożyczyć pulser od Maggie.

Strumień przepływał pod ostrym, niebieskoszarym łukiem. Łuk był stary i mocno nadszarpnięty przez żywioły. W kamieniu wyrzeźbiono jakieś znaki, ale dawno minął czas, kiedy dałoby się je odcyfrować. Maggie próbowała dosięgnąć opuszkami palców to, co już umknęło jej oczom.

Była tak zaabsorbowana, że nie dosłyszała nagłego wybuchu terkoczących dźwięków trochę przypominających stukot kastanietów. Inni jednakże dosłyszeli je natychmiast i spojrzeli w kierunku porośniętej gęstym wrzoścem ścieżki — w samą porę, by dojrzeć małe krabopodobne stworzonko, które szybko umknęło.

Za łukiem znaleźli posąg jakiegoś tubylca. Leżał przewrócony, do połowy zagrzebany w ziemi, ale nie żałowali czasu, żeby go wydobyć. Postawiony, przewyższałby dwukrotnie George’a. Próbowali oczyścić go trochę wodą ze strumienia. Talent nieznanego rzeźbiarza zrobił na nich ogromne wrażenie — zdawało im się, że potrafią wyczytać charakter z rysów postaci. Szlachetny charakter i głęboki intelekt.

Mierzyli, kreślili mapy i wyliczali liczbę kroków. Zdawało się, że George’a znacznie bardziej pociąga to, czego jeszcze nie widzą, co leży ukryte pod poszyciem lasu. Rozmyślał, ile czasu upłynie, zanim uda się zmontować misję w pełnej skali.

Odpowiedź nie była łatwa. Jeżeli decyzja należałaby tylko do ich komisarza, wystarczyłoby kilka miesięcy. Ale to nie będzie takie proste. W końcu ten świat nadawał się do natychmiastowego zasiedlenia. I będzie można odnieść tu pewne korzyści w zakresie rozwoju techniki. Hutch pomyślała sobie, że upłyną całe lata, zanim kogokolwiek dopuści się w pobliże tego miejsca, nie licząc, rzecz jasna, żołnierzy NAU.

Jake wyszedł na skrzydło wahadłowca, zeskoczył na ziemię i wpatrzył się intensywnie w miejsce między drzewami. Coś tam było.

Polanę otaczały kwitnące krzewy, których bujne, mleczne kwiaty kołysały się rytmicznie w powiewach rześkiej bryzy znad zatoki. W blasku słońca połyskiwały wilgotnym blaskiem. Doświadczenia Jake’a z lasami ograniczały się do wąskiego pasma drzew na przedmieściach Kansas City, gdzie zwykł bawić się w dzieciństwie. Nigdy nie można było zagłębić się w ten niby-las. Zawsze pozostawały na widoku Rolway Road po jednej stronie, a Pikę po drugiej.

Rozumiał, że mimo pozorów spokoju las może stanowić potencjalne zagrożenie. Ale miał przy sobie pulser i wiedział, że ta broń wypali dziurę w każdym stworzeniu, które próbowałoby podejść zbyt blisko.

Tego dnia niebo było tak prześlicznie niebieskie, że aż raziło go w oczy. Nad zatoką przetaczały się łagodnie białe chmury. W górze krążyły z krzykiem morskie ptaki.

Dla pewności dotknął kolby pulsera i ruszył w stronę krańca polany.

Drzewa były jak z bajki — takie, jakie często widuje się na ilustracjach w dziecięcych książkach — uśmiechnięte lub wykrzywione. Wyglądały staro. Niektóre wyrastały wprost z kopców, obejmując je swoimi korzeniami, jakby strzegąc zazdrośnie powierzonej im tajemnicy. Miasto było martwe już od bardzo dawna.

— Setki lat — określiła Maggie.

Poszycie stało się teraz rzadsze, a poszczególne drzewa dzieliła znaczna odległość. Był to las uchwycony w słoneczne światło — widok, który zatracał się gdzieś daleko między rzędami żywych kolumn.

Doszli do szczytu wzgórza i przystanęli, ażeby złapać oddech.

Grunt opadał tu stopniowo, tworząc zalesiony wąwóz, a potem wznosił się ku drugiej jego krawędzi. Przed nimi ze zbocza, spomiędzy gęstych i splątanych zarośli, wyrastał mur, który wznosił się ponad rozpadliną. Szeroki i ciężki jak zapora. Albo jak wał obronny. Dochodził mniej więcej do środka doliny i urywał się gwałtownie. Był wysoki na pięć pięter i tak po prostu ni z tego, ni z owego się urywał. Hutch dostrzegła w tym miejscu metalowe ożebrowania i kable. Nad murem wznosił się szkielet schodów, który także kończył się raptownie w powietrzu. Kiedyś były tu jakieś poprzeczne ściany, ale teraz pozostały tylko ślady złączeń. Kamienisty szczyt porastała bogata roślinność.

— Zróbmy sobie przerwę — zaproponował Carson. — To niezłe miejsce na lunch.

Wyjęli kanapki, soki owocowe i wygodnie się rozlokowali.

Mówili o tym, jak mogła wyglądać dolina, kiedy miasto jeszcze żyło, o tym, co tu się mogło wydarzyć, i o tym, że warto było tyle znieść, żeby teraz siedzieć na tym wzgórzu.

Carson połączył się z wahadłowcem.

— Jake?

— Jestem.

— U nas spokojnie.

— U mnie też.

— To dobrze. — Chwila przerwy. — Jake, to miejsce jest niebywale piękne.

— Tak. Tak właśnie mi się wydawało. Z powietrza wyglądało całkiem nieźle. Czy nadal macie zamiar wracać przed zachodem?

Carson chętnie zostałby tu na noc, ale w ten sposób nadużyłby życzliwości Melanie. I pewnie byłoby to głupotą. Teraz, kiedy Ashley Tee jest tak blisko, z pewnością Truscott da się przekonać, żeby na nich zaczekać. A to oznacza, że mogą mieć mnóstwo czasu na to, żeby tu sobie poszperać. Nie ma sensu naciskać.

— Tak — odpowiedział. — Będziemy przed zachodem.

— Odebrałem.

Carson rozłączył się i zaczął rozmawiać z Hutch.

— Jak długo Ashley Tee będzie mogła zostać w okolicy?

— Trudno cokolwiek powiedzieć. Mają dwuosobową załogę. Zwykle pozostają w przestrzeni przez mniej więcej rok. Tak więc wszystko zależy od tego, ile zostało im wody i żywności.

— Jestem pewien, że potrafimy wycyganić coś od Melanie — rzucił. (Ta całkiem nowa poufałość nie umknęła uwagi Hutch.) — Powiem ci, jak ja bym to widział — ciągnął. — Chciałbym być tu, na miejscu, kiedy przyleci ekipa Akademii, i uścisnąć im dłonie na powitanie. Mój Boże, to właśnie z takich historii tworzy się później legendy. Może jakoś nam się uda.

Jake widział teraz jakąś białą powierzchnię, ukrytą za liśćmi.

Przystanął tam, gdzie zaczynała się linia drzew, wyciągnął pulser z kieszeni i odbezpieczył. Wahadłowiec czekał cicho na środku polany, zwrócony dziobem do Jake’a. Biało-zielone barwy statku stapiały się z zielenią lasu. Jake musi koniecznie dopilnować, żeby zrobili mu kilka zdjęć przy tej okazji. Wahadłowiec Jake’a.

Na kadłubie wymalowana była nazwa i symbol Perth — stara rakieta typu Atena w okręgu z gwiazd. Statek nazwano tak na cześć bohaterki z wczesnej ery kosmicznej, która dobrowolnie pozostała na pokładzie rozbitego statku, żeby nie pozbawiać swoich współtowarzyszy skąpego zapasu powietrza. Takie rzeczy dziś już się nie zdarzają, przemknęło mu przez głowę. Jakże trywialne stało się życie.

Wsunął głowę pomiędzy liście. To naprawdę był marmur. Teraz widział wyraźnie. Stał czysty i chłodny w słonecznym blasku. Ale dzieliły go od niego gęste zarośla i nie widać było między nimi żadnego przejścia. Postanowił skorzystać z pomocy pulsera.