Выбрать главу

Hutch wypatrzyła kolejnego. Stał przed nimi, obserwując ich oczyma na szypułkach. Długie, zakrzywione szczypce otwierały się i zamykały rytmicznie. Skąpała go w gorącym, białym promieniu ze swego pulsera. Nogi i oczy skurczyły się, pociemniały i stwór potoczył się na bok, podpalając trawę. Hutch, nie chcąc ryzykować, zbryzgała ogniem cały ten obszar, paląc drzewa, kamienie, krzewy — wszystko dookoła.

Przyszło jej do głowy, że przecież mogą być jadowite.

— Idą następne — odezwał się George. — Z przodu.

Hutch wysunęła się przed nich i zobaczyła, że kilka z nich stanęło rzędem w poprzek ścieżki. Inne sunęły w trawie po bokach.

— Może powinniśmy zawrócić — rzuciła.

— Nie — sprzeciwił się Carson. — O to właśnie może chodzić w tym manewrze.

— Manewrze?! — powtórzył niespokojnie George. — Chyba nie myślisz, że próbują nas okrążyć?

Skorupiaki ruszyły, pełznąc naprzód gorączkowym, bocznym ruchem ciała, który był jednocześnie i śmieszny, i obrzydliwy. Ich pancerze przypominały Hutch dawne hełmy wojskowe. Z organu umieszczonego pod pancerzem w okolicy otworu gębowego, strzelało chwiejnie w górę coś na kształt skalpela. Podchodząc, kurczyły rytmicznie szczypce, i natychmiast unosiły skalpele.

Hutch i Maggie zaczęły je palić. Stwory zasyczały, ich skorupiakowate odnóża zaczęły bić dziko o ziemię, potem poczerniały i znieruchomiały.

Nagle przestały się przybliżać i na las opadła cisza. Pozostali sami wśród smrodu palonego mięsa i płonących liści. Maggie pomogła Janet wstać i zarzuciła sobie na szyję jej ramię. George podniósł Carsona.

— Tędy — powiedział.

Hutch skierowała promień latarki na ścieżkę przed nimi. Nic się nie poruszyło.

Ruszyli do góry. Kiedy poczuli się dostatecznie bezpieczni, przystanęli, a Hutch wyjęła apteczkę i rozdała środki przeciwbólowe. Potem rozcięła but Janet. Rana znajdowała się tuż nad kostką. Miała postrzępione brzegi i mocno krwawiła, zaczęła już pojawiać się opuchlizna.

— Będzie potrzeba kilku szwów — powiedziała. — Dziękuj Bogu za te buty. — Podała jej środek przeciwbólowy, zdezynfekowała ranę i opatrzyła plasteksową pianką. — Jak się czujesz?

— W porządku. Bardzo boli.

— No tak, musi boleć. Nie dotykaj tego. — Odwróciła się do Carsona. — Twoja kolej.

— Mam nadzieję, że drań nie miał wścieklizny — powiedział.

Tym razem Hutch szło nieco trudniej — skóra buta wciśnięta była w głąb rany. Wycinała ją, a Carson w tym czasie bladł coraz bardziej i starał się prowadzić luźną rozmowę.

— Będzie dobrze — powiedziała w końcu.

Kiwnął głową.

— Dzięki.

Kiedy skończyła, Maggie uniosła w górę lewą rękę.

— Ja też — oświadczyła.

Hutch z przerażeniem odkryła, że Maggie straciła mały palec u lewej ręki.

— Jak to się stało?

— Nie jestem pewna — odparła Maggie. — Chyba dopadł mnie, kiedy odrywałam go od Janet.

Zabezpieczyła ranę najlepiej jak potrafiła. Kurwa mać. Pokładowy chirurg mógłby go przyszyć. Gdyby udało im się odnaleźć palec. Ale nie mieli zamiaru iść go szukać.

— Zrobione? — zapytał nerwowo George. — Wydaje mi się, że nadal są w pobliżu.

Hutch też je słyszała — chrobotanie małych nóżek po kamieniach, szczękanie kleszczy. Ale teraz były chyba za nimi.

Ani Carson, ani Janet nie byli w stanie iść o własnych siłach.

— Musimy zrobić nosze — oświadczyła Hutch, rozglądając się za odpowiednimi konarami.

George zmarszczył brwi.

— Nie mamy na to czasu. — Znalazł dwie uschłe gałęzie i przysposobił je na laski. — Tyle tylko możemy zrobić — powiedział, wręczając im po jednej. Chodźmy. — Nakazał Maggie pomóc Janet. Sam podparł ramieniem Carsona. — Hutch, ty pilnuj tyłów — zarządził. — Bądź ostrożna.

I wynieśli się stamtąd.

Posuwali się naprzód bardzo powoli. Carson nie należał do wagi lekkiej, a George był dla niego za wysoki. Musiał się zginać, żeby go podeprzeć, i Hutch widziała wyraźnie, że nie dadzą rady dojść do wahadłowca. W każdym razie nie w ten sposób. Może gdzieś uda się znaleźć kawałek otwartej przestrzeni. Każą Jake’owi po siebie przylecieć. Wykorzystać wahadłowiec, żeby przepchnąć się przez drzewa i wydostać ich stąd. Gdyby dali mu jakiś sygnał, który by go naprowadził…

George strzelił. Usłyszeli dobrze im znany przeraźliwy pisk kraba.

— Cholerne dranie są ledwie widoczne — rzucił. — A ten był przed nami!

Gdzie do cholery podziewa się Jake? Hutch jeszcze raz próbowała go wezwać. Nadal nie było odpowiedzi. Ta cisza wróżyła teraz najgorsze.

Hutch sfrustrowana popatrzyła na drzewa, które nie mogły udzielić im schronienia, bo w żaden sposób nie byli w stanie dosięgnąć gałęzi.

— To nie ma sensu — powiedział w końcu Carson, uwalniając się od George’a. Usiadł na ziemi. — Beze mnie moglibyście ponieść Janet i wtedy o wiele szybciej iść. Zostawcie mi pulser, wrócicie po mnie jutro.

— Jasne — wtrącił George. — „Wy idźcie, a ja ich tu zatrzymam, chłopcy”. — Potrząsnął przecząco głową. — Mowy nie ma.

Zostawiali za sobą krwawy ślad. Hutch zamieniła się miejscami z Maggie. Potem ruszyli dalej. Od czasu do czasu Maggie strzelała. I najwyraźniej nabrała do całej sprawy osobistego stosunku.

— Masz, ty mały draniu! — wykrzykiwała. Albo: — Prosto między oczy, sukinsynu!

Wkrótce wyczerpała swój pulser. Zostały im tylko trzy.

Hutch z dużymi oporami przekazała jej własną broń.

— I co teraz? — spytał Carson.

— Musimy wejść gdzieś wysoko — oświadczyła Janet. — Potrzebne nam drzewo.

— To znajdź jakieś w naszym rozmiarze — rzuciła Maggie. A po chwili dodała: — A może mur?

— Tak — zgodził się George. — To powinno się udać. Na wyższym poziomie chyba będziemy bezpieczni. Jeśli te dranie nie potrafią się wspinać. — Popatrzył na Hutch. — Czy możemy się skontaktować z Perth?

— Bezpośrednio — nie. Ktoś musiałby włączyć przekaźnik na wahadłowcu.

— To i tak bez znaczenia — wtrącił Carson. — Nie mogliby nam pomóc. Przecież ich wahadłowiec jest tutaj.

Jego opatrunek przesiąknięty był krwią. Hutch dołożyła mu więcej pianki.

Zatrzymali się na małej polance, żeby dokonać kilku poprawek, kiedy George nagle podniósł rękę.

— Miejcie oczy otwarte — ostrzegł. — Są tutaj. Hutch musiała walczyć z przemożną chęcią zerwania się do ucieczki.

— Gdzie? — zapytała.

Nadchodziły ze wszystkich kierunków, wychodziły w ogromnych ilościach spośród wysokiej trawy. Sunęły do przodu z iście wojskową precyzją. Hutch, Maggie i George stanęli kręgiem wokół rannych i zabijali z pasją. Nadciągające hordy skąpały się w białym świetle. Skorupiaki ginęły. Ale ich szeregi, nawet jeśli chwilowo się załamały, parły dalej. Cały teren usiany był teraz spalonymi pancerzami, trawa i zarośla zajęły się ogniem. Carson i Janet, pozbawieni broni, skuleni wycofali się do tyłu, by nie przeszkadzać. Powietrze wypełnił smród palonego mięsa. Dymiący krab stoczył się z buta Hutch.

George walczył z zimną kalkulacją. Stojącej obok niego Hutch wydał się obcy. Inny niż ten, którego znała. Uśmiechał się z wyraźną przyjemnością. Zniknęła gdzieś cała ta jego delikatność i niewinność.