Przełączyła się na inny kanał.
— Bill, połącz mnie z „Wieczorną Gwiazdą”. Na kanale dowodzenia, jeśli taki mają.
Bill odpowiedział elektronicznym szumem, po czym odparł, że nie ma takiego kanału.
— Jest tylko jeden główny kanał — powiedział.
— Połącz mnie.
Usłyszała kilka kliknięć i melodyjkę, po czym odezwał się głos:
— „Wieczorna Gwiazda” wita. Oferujemy loty kosmiczne o najwyższym standardzie w całym znanym kosmosie. — Głos był żeński. — Proponujemy luksusowe kabiny, szeroki wachlarz kuchni wielu krajów, bogaty program rozrywkowy, trzy kasyna i specjalne pomieszczenia do organizacji przyjęć. W czym możemy pomóc?
— Nazywam się Hutchins — rzekła. — Jestem na powierzchni Deepsix, z grupą archeologiczną. Chciałabym rozmawiać z kimś z dowództwa.
— Mam uprawnienia do rozpatrywania wszelkich zamówień i reklamacji, pani Hutchins. Z przyjemnością panią obsłużę.
— Chcę rozmawiać z kapitanem.
— Być może, gdyby wskazała pani cel rozmowy…
— Wasz kapitan naraził na niebezpieczeństwo kilku pasażerów. Czy mogę prosić o połączenie mnie z nim?
Cisza, po czym szum niewyraźnych głosów.
W końcu odezwał się męski głos. Człowiek.
— Tu oficer dyżurny. Kim pani jest?
— Nazywam się Priscilla Hutchins. Kieruję pracami archeologicznymi na Deepsix. Mamy ekipę na powierzchni planety. Wasi ludzie przysłali tu jakichś turystów. A ja chciałabym was poinformować, że tu jest niebezpiecznie.
— Mamy turystów na powierzchni?
— Tak, macie.
— Rozumiem. — Chwila ciszy. — O jakie zagrożenia chodzi?
— Mogą zostać pożarci.
Znów pauza.
— Czy pani ma jakieś uprawnienia, o których powinniśmy wiedzieć?
— Proszę posłuchać. Wasi pasażerowie chcą przebywać na chronionym stanowisku archeologicznym. Poza tym to jest strefa trzęsień ziemi, ktoś może tu zginąć. Proszę ich zawrócić. Albo wysłać gdzie indziej.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Wyłączył się.
Pilot lądownika znów się odezwał.
— Pani Hutchins, lądujemy koło wieży. Wygląda na to, że pada śnieg, a widoczność na ziemi nie jest lepsza, więc proszę na chwilę wycofać swoich ludzi.
— Są dokładnie nad nami — poinformowała Kellie. Hutch zawołała wszystkich do wieży.
— Siedźcie w środku, dopóki nie wylądują — poleciła im, po czym przełączyła się znów na lądownik: — Jesteście tam jeszcze?
— Jesteśmy.
— Nasi ludzie są w środku. Możecie lądować. Skoro musicie.
— Dziękuję.
Znów włączył się Marcel.
— Hutch.
— No i co ci powiedzieli?
— Wiesz, kto jest na pokładzie?
— Gregory MacAllister.
— Wiesz, kto to jest?
Teraz sobie przypomniała. To był Gregory Wielki. Samozwańczy czempion zdrowego rozsądku, który zrobił fortunę atakując napuszonych i aroganckich lub, w zależności od tego, kogo się słuchało, po prostu mniej utalentowanych od siebie. Lata temu była na jednym z seminariów dyplomowych z historykiem, który chwalił się, że został publicznie złajany przez MacAllister a. Wrzucił nawet do sieci całą historię połajania i napawał się nią, jakby dotknął czegoś wielkiego.
— Tak — odparła. — Jedyny człowiek na Ziemi, który może przyczynić się do zjednoczenia Kościoła i świata naukowego. I jedni, i drudzy nie mogą się doczekać jego śmierci.
— To właśnie on. Mam nadzieję, że nie podsłuchuje.
— Co ja mam z nim zrobić?
— Hutch, kierownictwo wyraża nadzieję, że go nie obrazisz. Wydaje mi się, że to najlepsze, co możesz zrobić.
— A jeśli nakarmię nim wielkiego kota?
— Proszę?
— Nic takiego.
— Myślę, że dobrze byłoby traktować go przyzwoicie. Niech sobie ogląda, co chce. Niczego nie zepsuje. I uważaj, żeby nie upadł na główkę.
Śnieg był tak gęsty i ciężki, że MacAllister nie widział nic, dopóki nie wylądowali. Dostrzegł zarys drugiego lądownika i wieżę za nim i w tej samej chwili dotknęli ziemi, tak lekko, że nic nie poczuł. Wetheral może i był rozmowny jak szyszka sosnowa, ale nie było wątpliwości, że jest doskonałym pilotem.
Obrócił się w fotelu i obrzucił ich smutnym spojrzeniem.
— Jak długo państwo planują tam zostać?
— Niezbyt długo — odparł MacAllister. — Jakąś godzinę.
Śnieg zbierał się na szybie.
— Dobrze. Muszę się zająć paroma rzeczami. Przed wyjściem muszą państwo uruchomić e-skafander, który ma być włączony przez cały czas pobytu na zewnątrz. Mogą państwo oddychać miejscowym powietrzem, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale skład nie jest najlepszy.
— Kapitan prosi także, by państwo uważali. Widziano tu dzikie zwierzęta.
— Wiemy — odparł MacAllister.
— Dobrze. Gdybyśmy kogoś z państwa stracili, czekają nas straszne biurokratyczne przejścia. — Powiedział to bez cienia ironii w głosie.
— Dziękujemy — odparła Casey.
Przeszli przez śluzę i opuścili lądownik, wchodząc prosto w burzę.
— Żeby coś w ogóle wyszło z tego wywiadu — zauważył MacAllister — musimy poczekać trochę, aż się uspokoi.
Trudne warunki pogodowe stanowiły zwykle świetne tło dla wywiadów. W tym przypadku jednak bohaterem miała być wieża i ludzie musieli ją zobaczyć.
— Wetheral, kiedy to ma się uciszyć?
We włazie pojawił się pilot.
— Nie mam pojęcia, proszę pana. Nie mamy tu prognozy pogody.
— Wydaje się, że bardzo by się przydała.
— Dla tego obszaru jej nie ma — odparł z powagą pilot. Rozejrzał się, potrząsnął głową i zszedł na dół.
Lądownik archeologów stał przed nimi. Był mniejszy niż pojazd „Gwiazdy” i smuklejszy. Bardziej elegancki.
Ze śnieżycy wyłoniła się kobieta. Miała na sobie niebiesko-biały kombinezon, a po sposobie chodzenia poznał, że to Hutchins. Była smukła, o chłopięcej budowie, i sięgała mu do ramion. Miała krótkie, czarne włosy i niezadowoloną minę. Nie przejął się tym jednak, traktując gniew jako naturalne zachowanie samic, które nie znają swojego miejsca.
— Pani jest dowódcą misji, jak przypuszczam? — spytał, wyciągając rękę.
Niedbale odwzajemniła uścisk.
— Jestem Hutchins — rzekła.
Przedstawił jej Casey i Wetherala.
— Może porozmawiamy w środku? — Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała.
Wspaniale.
Ruszyli przez śnieg. MacAllister przyglądał się wieży, usiłując przyzwyczaić się do e-skafandra. Powinno być zimno, ale nie było. Jego stopy, odziane w sportowe buty, nurzały się w zaspach, a mimo to było mu ciepło.
Wieża górowała nad nimi, ledwo widoczna w zamieci. Na Ziemi byłaby zwykłą kupą kamieni. Tu, na tym odludziu, była wspaniała. Ale ci filistyni wybili dziurę w ścianie.
— Szkoda, że to zrobiliście.
— Tak się znacznie łatwiej wychodzi.
— Rozumiem.
Oczywiście, rozumiał. Tylko że ta wieża stała tu już od tylu lat. Mogliby wykazać więcej szacunku.
— Nie wiecie, ile to ma lat?
— Jeszcze nie — odparła. — Nie mamy na pokładzie urządzeń do datowania. To trochę potrwa.
Z powodu burzy mówił trochę głośniej niż zwykle. Trudno było się przyzwyczaić do korzystania z radia. Hutchins poprosiła, żeby tak nie krzyczał. Spróbował mówić ciszej.