Reputacja Drummonda była szeroko znana. Ale on jako człowiek był tajemnicą. Cichy, zamknięty w sobie, nieco nieśmiały. Dziwny wybór, pomyślał kapitan.
Zademonstrował, jak korzystać z e-skafandra. Pole Flickingera miało wiele zalet w porównaniu z używanymi w zeszłym stuleciu skafandrami, a największą był fakt, że nie dało się go przebić.
Można było jednak łatwo wpakować się w kłopoty, przypadkowo odpiąwszy się z uwięzi. Samo pole także nie było całkiem odporne na głupie pomysły. Przy odrobinie wyobraźni można było wyłączyć osłonę antyradiacyjną i usmażyć się. Albo pogrzebać przy ustawieniach mieszanki powietrza i zginąć bądź zamienić się w warzywo. Dlatego też Marcel upierał się, żeby trzymali ręce z dala od modułu sterowania, kiedy już zostanie ustawiony.
Zasugerował, by Beekman jednak został. Planetolog odparł, że za bardzo się przejmuje.
Teoretycznie jego stan zdrowia był bez zarzutu, w przeciwnym razie nie znalazłby się na pokładzie. Ale rzadko wyglądał zdrowo. Miał bladą cerę, którą podkreślała czarna broda, łatwo tracił oddech, a czasem wydawał świszczące dźwięki i czerwienił się przy najmniejszym wysiłku. Marcel miał uprawnienia, by zakazać mu wyjścia, ale to była impreza Gunthera, więc kapitan wolał nie negować doświadczenia kogoś, kto był w najlepszym punkcie swojej kariery zawodowej.
— Wszyscy gotowi? — spytał Marcel.
Stali w śluzie, Beekman i Carla niecierpliwili się, a John Drummond wyglądał na niezadowolonego. Sprawdził aparaty oddechowe i uruchomił ich skafandry. Carla miała jakieś doświadczenie z laserem tnącym, więc dał jej jeden, a sam wziął drugi. Przypięli latarki do nadgarstków. Rozdał kamizelki i czekał, aż je włożą. Każda kamizelka była wyposażona w zamek sprężynowy, do którego można było przypiąć linę.
Marcel przypiął im także plecaki rakietowe.
Sprawdzili radio i przeszli do śluzy. Marcel uruchomił pompy. Wewnętrzna klapa zamknęła się i zaczęło się wypompowywanie powietrza ze śluzy. Beekman i Carla wyglądali normalnie, tylko Drummond zaczął oddychać głębiej niż zwykle.
— Odpręż się, John — odezwał się Marcel na prywatnym kanale. — To nic takiego.
— Może to kiepski moment, żeby o tym mówić — odezwał się Drummond — ale ja mam lęk wysokości.
— Każdy ma lęk wysokości. Nie przejmuj się. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nawet tego nie zauważysz.
Carla zobaczyła, co się dzieje, i posłała mu zachęcający uśmiech. Powiedziała coś do Drummonda, coś, czego Marcel nie usłyszał, ale Drummond pokiwał głową i zaczął wyglądać trochę lepiej. Przynajmniej trochę.
Zapaliły się światełka i zewnętrzna klapa zwinęła się jak migawka. Spojrzeli na kilka metrów pustej przestrzeni, na wiązkę równoległych walców. Były szarej, księżycowej barwy, o fakturze żużla, podziurawione. Marcel pomyślał, że każda z osobna ma grubość słoniowej nogi. Z perspektywy śluzy mogło to być piętnaście całkowicie oddzielnych rur, może rur z wodą, urywających się gwałtownie kilka metrów z ich prawej strony, za to z lewej ciągnących się w nieskończoność. Jakimś cudem znajdowały się w idealnej odległości od siebie, najwyraźniej oddzielone i utrzymywane jakąś niewidzialną siłą.
— Niesamowite — odezwał się Drummond, pochylając się lekko do przodu i rozglądając na boki.
Nie miały żadnych oznaczeń, zdobień, nitów, osłon ani brzegów. Po prostu piętnaście rur, ułożonych symetrycznie, osiem w zewnętrznym pierścieniu, sześć w środkowym, plus jedna w środku.
Marcel przyczepił linę do klamry na kadłubie i zachęcił gestem dyrektora projektu.
— Do dzieła, Guntherze — rzekł.
Beekman podszedł do klapy, nie spuszczając wzroku z długich, szarych walców. Wystawił głowę i wstrzymał oddech.
— Mój Boże — mruknął.
Marcel przypiął mu linę do kamizelki.
— Będę popuszczał linę, jak będziesz się oddalał, albo wciągnę cię w razie potrzeby.
— Jakie to jest długie?
— Dwadzieścia metrów.
— Chodzi mi o odległość do klamry.
Wzdłuż całego obiektu były rozmieszczone klamry. Najbliższa była…
— …pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Beekman potrząsnął głową.
— Gdyby ktoś mi doniósł o istnieniu czegoś takiego — rzekł — powiedziałbym, że nie wierzę. — Wystawił stopę z dolnej krawędzi śluzy. — Chyba jestem gotowy.
— Dobrze. Uważaj. Kiedy ci powiem, odepchnij się. Nie próbuj skakać, bo będę musiał po ciebie wychodzić. — Marcel obejrzał się na pozostałych. — Jeśli komuś się zdarzy zdryfować, ja zajmuję się akcją ratunkową. A tymczasem wszyscy pozostają na swoich miejscach. Jasne?
— Jasne.
— Jazda — zwrócił się do Beekmana.
Beekman zgarbił się. Miał na sobie białe spodnie i zieloną koszulkę z nazwą jego uniwersytetu, Berlin, na piersi. Wyglądał, zdaniem Marcela, jakoś niestosownie żwawo. Oraz na całkiem zadowolonego. Czy wręcz zachwyconego.
Pochylił się, odepchnął się lekko i wrzasnął z radości, gdy wylatywał ze śluzy Patrzyli, jak dryfuje nieporadnie przez wąską przestrzeń, z jedną nogą zgiętą w kolanie, druga prostą, jak biegacz złapany w pół kroku.
Marcel stał we włazie, czując, jak lina rozwija mu się w dłoni, dopóki nie upewnił się, że Beekman nie leci za szybko. Dyrektor projektu doleciał do najbliższego cylindra, zderzył się z nim, objął go ramionami i wrzasnął coś po niemiecku.
— Marcelu — powiedział — jestem ci winien obiad.
— Chcę to na piśmie — odparł Marcel.
Beekman rozluźnił uścisk, oparł stopy na innym cylindrze, zajął wygodną pozycję i pomachał.
Carla przesunęła się i wystartowała.
Beekman i jego ludzie kręcili się dookoła obiektu, Marcel zaś stał na straży. Carla robiła zdjęcia, a Drummond zbierał odczyty czujników. Beekman gadał, opisywał, co widzi, wyciągał z kieszeni kamizelki różne mierniki i czujniki, po czym udzielał odpowiedzi ludziom w środku. Tak, wykazuje właściwości magnetyczne. Nie, nie wibruje po potraktowaniu falami dźwiękowymi niskiej częstotliwości.
Carla wyjęła laser i skonsultowała się z Beekmanem. Marcel nie słyszał tej rozmowy, ale na pewno ustalali najlepsze miejsce pobrania próbki. Powierzchnia obiektu niczym szczególnym się nie wyróżniała. Jedynym urozmaiceniem były klamry, ale stąd żadnej nie było widać.
Podjęli decyzję, Carla ustabilizowała pozycję, wycelowała w jeden z walców i zbliżyła do niego laser.
— Ostrożnie — wtrącił Marcel. Gdyby zrobiła coś nie tak, pole nie zapewniłoby jej żadnej ochrony.
— Dobrze — odparła.
Uruchomiła laser. Płomień zamrugał i pole widzenia wszystkich skafandrów pociemniało.
Zaczęła pracę. Zamierzali wyciąć z jednego z zewnętrznych walców kawałek o długości dwóch metrów.
Drummond odłożył wszystkie instrumenty i po prostu trzymał się obiektu. Wyglądało to, jakby przyglądał się walcom bardzo uważnie, nie patrząc w przestrzeń. Marcel wyszedł ze śluzy i zbliżył się do niego.
— No i jak tam? — spytał na prywatnym kanale.
— Chyba czuję się trochę nieswojo.
— To normalne — odparł. — Zdarza się. Chcesz wejść do środka?
— Nie — Drummond potrząsnął głową, ale nie spuszczał wzroku z obiektu.
— Tam się poczujesz lepiej. Jak będziesz chciał wrócić, polecę z tobą.
Mruknął coś, z czego Marcel usłyszał tylko „…pieprzony dureń”.