Выбрать главу

— Może nie. Może po prostu jesteś trochę bardziej wrażliwy od reszty.

Drummond zdołał się uśmiechnąć, ale nadal patrzył w metal.

— Marcelu — rzekł — może powinienem wrócić, zanim pojawi się jakiś problem.

— John, cokolwiek się stanie, nie ma sprawy, wszystko jest pod kontrolą.

— Dobrze.

Drummond nie chciał skakać. Choć znajdowali się w stanie nieważkości, jego zmysły, jak Marcel przypuszczał, reagowały na bliskość „Wendy Jay” i wyznaczały w stosunku do niej kierunek góra-dół. Utrzymywał pozycję, w której, w stosunku do statku, trzymał głowę w górze. A teraz znów musiał pokonać tę okropną pustkę. Ludzie, którzy twierdzili, że w kosmosie nie ma poczucia wysokości, pewnie po prostu nigdy tam nie byli. Wyciągnął rękę, żeby poklepać Drummonda delikatnie po ramieniu, ale ten cofnął się.

— Dzięki — mruknął. — Poradzę sobie.

— Nieźle sobie radzi — oznajmiła Carla, patrząc z zachwytem na swój laser. Z perspektywy Drummonda wisiała głową w dół. Zamknął mocno oczy.

Przecięła już walec do połowy. Beekman wisiał na brzegu, żeby odcięta część nie odfrunęła w przestrzeń, kiedy już Carla skończy pracę.

Drummond otworzył oczy i spojrzał w stronę śluzy, jakby znajdowała się pół kilometra od niego. Światło sączyło się z niej w przestrzeń.

— Myślałam, że będzie trudniej — rzekła Carla.

— Nic ci nie będzie — rzekł Marcel do Drummonda. — Mogę coś zaproponować?

Drummond oddychał coraz szybciej, ale nie odezwał się.

— Zamknij oczy. A ja zajmę się resztą.

„Wendy” unosiła się zaledwie dwa metry od nich. Bill idealnie synchronizował położenie statku z artefaktem. Marcel zdawał sobie jednak sprawę z tego, że Deepsix powoli, ale nieubłaganie wspina się po niebie.

— Coś nie tak, John? — to głos Beekmana.

— Nie — odparł Marcel. — Wszystko w porządku.

— John? — tym razem Carla, z troską w głosie. — Wszystko gra?

— Tak. — Słychać było, że jest spięty i zły. — Spojrzał na Marcela. — Tak. Zabierz mnie stąd.

Marcel delikatnie objął go w pasie. Tym razem Drummond się nie odsunął.

— Powiedz, kiedy będziesz gotowy. Drummond zesztywniał i zamknął oczy.

— Daj mi chwilkę.

Było jednak za późno. Marcel, nie czekając, a chcąc jak najszybciej mieć to za sobą, odepchnął ich obu od artefaktu. Polecieli w stronę otwartej klapy i światła.

— Za sekundę tam będziemy, John.

Reszta zaczęła im się przyglądać. Carla wyłączyła laser i spytała, czy może jakoś pomóc. Marcel zauważył, że Beekman zmienia pozycję, jakby chciał do nich dołączyć.

— Zostań tam, Gunny — rzekł. — Poradzimy sobie.

— Co się stało, Marcelu? — spytał.

— Pewnie mały zawrót głowy. Nic poważnego. Zdarza się.

Drummond szarpnął się i uderzyli o kadłub, udało mu się jednak chwycić jedną ręką klapy i podciągnąć się do śluzy. Marcel nie pomagał mu w tym. Gdy John znalazł się bezpiecznie na pokładzie, wspiął się za nim.

— Pieprzony tchórz — mruknął Drummond.

Znajdowali się już w sztucznym polu grawitacyjnym statku. Marcel przysiadł na ławce.

— Chyba jesteś dla siebie zbyt surowy.

Drummond spojrzał na niego tępo.

— Posłuchaj. — Marcel usiadł wygodnie i odprężył się. — Niewiele osób zrobiłoby to co ty. Większość, gdyby się tak czuła, jak ty się musiałeś czuć, nie wyszłaby w ogóle na zewnątrz. — Spojrzał na artefakt i na gwiazdy za nim. — Chcesz, żebym zamknął klapę i żebyśmy weszli do środka?

Drummond potrząsnął głową.

— Nie — odparł. — Nie możemy tego zrobić. Oni są na zewnątrz.

Beekman i Carla wrócili kilka minut później ze swoim łupem. Wsunęli go ostrożnie do śluzy, do pola grawitacyjnego o natężeniu równym połowie ziemskiego, jakie panowało zwykle na statkach podczas lotu. (Utrzymanie ziemskiej grawitacji powodowałoby zbyt duże zużycie energii). Długość elementu była prawie równa wzrostowi Marcela. Sądzili, że na pokładzie statku będzie dość ciężki.

Tymczasem na twarzy Carli pojawiło się zdumienie. Machnęła do Beekmana, żeby puścił, i z łatwością podniosła przedmiot sama.

— Niemożliwium to właściwe słowo — oznajmiła. — To prawie nic nie waży.

Beekman spojrzał.

— Są chyba całkiem niezłymi inżynierami, nie?

— Tak — odparła.

— Z powodu masy? — spytał Marcel.

Drummond oddychał już prawie normalnie. Widać było, że chce coś powiedzieć, więc Marcel dopuścił go do głosu.

— Problem z taką konstrukcją — rzekł, wymawiając słowa ostrożnie, jakby mówił w obcym języku — polega na tym… — Zamilkł na sekundę, by zaczerpnąć oddechu. — Problem polega na tym, że mamy za dużo masy w obiekcie o tak wielkich rozmiarach.

Spojrzał na Beekmana, który skinął głową.

— Wytrzymałość konstrukcji w dowolnym miejscu jest za mała, żeby wytrzymać naprężenia. Wyobraźcie sobie na przykład chicagowskie Starlite Center zbudowane z tektury.

— Zawali się — rzekł Marcel.

— Otóż to — dokończyła Carla. — Materiały, jakie znamy obecnie, użyte w takiej budowli — skinęła w kierunku drzwi śluzy, w stronę artefaktu — są nie lepsze niż tektura. Gdybyśmy próbowali coś takiego zbudować, zawaliłoby się pod własnym ciężarem.

Beekman podjął wątek.

— Jeśli chcesz zbudować coś rozmiarów Starlite, szukasz materiałów, które wykazują dwie cechy.

— Wytrzymałość — podsunął Marcel.

— I niski ciężar właściwy — dokończyła Carla. Spojrzała na próbkę. — Wiemy, że to coś jest wytrzymałe, bo artefakt się jeszcze nie rozpadł. A teraz znamy drugi powód, dla którego się nie rozpadł. Bardzo mało waży.

Zamknęli właz. Kilka minut później lampki zamrugały i otworzył się wewnętrzny właz. Wyłączyli skafandry i wyszli ze śluzy.

— Co teraz? — spytał Marcel.

Beekman wyglądał na zadowolonego.

— Poślemy do analizy. Dowiemy się, jak oni to zrobili.

Zdaniem Augusta Canyona nazwa Deepsix{Deepsix, Deep-6 — (ang.) pozbyć się czegoś, zarzucić (np. pro­jekt), zrezygnować (przyp. tłum.).} była wybrana idealnie. Jego lot na tę nieszczęsną planetę w charakterze zbiorowego przedstawiciela różnych koncernów prasowych, w celu napisania reportażu, który i tak nikogo nie obejdzie, był czytelnym sygnałem, jak kierownictwo wyobraża sobie jego dalszą przyszłość zawodową. Strajk robotników na Syberii? Wyślijcie Canyona. Znaleźli wodę gdzieś po ciemnej stronie Księżyca? Wyślijcie Canyona, niech porobi jakieś wywiady.

— To nie jest takie tragiczne — rzekła Emma Constantine, producentka i jego jedyna towarzyszka na pokładzie „Edwarda J. Zwicka”, nie licząc pilota.

— Dlaczego nie? — dopytywał się. Kisił się tu przez całe pięć tygodni lotu na miejsce, nie wypowiadając ani razu słów, które cisnęły mu się na usta. Był jednak zmęczony ciasnotą, zmęczony spędzaniem czasu na wirtualnych plażach, kiedy inni ludzie w jego wieku dostawali poważne zadania dziennikarskie, tropiąc korupcję w Londynie, seks w Waszyngtonie i głupotę w Paryżu.

— To będzie dobry reportaż — powiedziała. — Zderzenie planet. Duża sprawa, jeśli właściwie to rozegramy.

— Byłaby — odparł — gdyby było z kim przeprowadzić wywiad.

Canyon miał wszelkie kwalifikacje: kończył studia na Harvardzie, potem zdobywał doświadczenie w „Washington Online”, a potem w „Samie Brewsterze”. „Brewster” był niezmiernie skutecznym szmatławcem i Canyon pracował tam półtora roku, wystarczająco długo, żeby zauważyć, że brakuje mu dostatecznie mocnego jak na dziennikarza szmatławca żołądka, wskutek czego zrażał do siebie wszystkie ośrodki władzy w stolicy. Po niespecjalnie przyjaznym rozstaniu Canyon miał dużo szczęścia: załapał się do „Toledo Express”.