— Zostawmy to na razie — zaproponowała Hutch. — Potem coś wymyślimy.
Skinął głową, podniósł kilka kawałków i ruszył z powrotem. Toni uniosła jeszcze dwa, więc Hutch pozostało zebranie mniejszych kawałków.
Nightingale stał przy wejściu do wieży i próbował myśleć o czymś innym. Nie mógł jednak powstrzymać się przed spoglądaniem co chwila na lądownik „Wildside”, gdzie MacAllister zasiadał, przybrawszy oficjalną postawę, gestykulując i wygłaszając mowy. Nagle odwrócił się w fotelu i spojrzał w jego kierunku. Wstał, przeszedł przez kabinę, zszedł na dół i ruszył ku niemu. Nightingale przygotował się wewnętrznie do walki.
— Panie Nightingale — rzekł dziennikarz, gdy podszedł bliżej — czy mógłby pan coś dla nas zrobić?
Nightingale obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
— Czego pan chce?
— Chcemy, żeby cały ten teren posłużył nam za tło. Czy mógłby pan nie wychodzić? To lepiej wygląda, jak nie widać w tle żadnych ludzi.
Casey znów włączyła nagrywanie, uśmiechnęła się nerwowo i wróciła do wywiadu.
— Panie MacAllister, za tydzień planety Deepsix już nie będzie. Jest zimna i pusta, a ta wieża, którą widać za panem, jest najprawdopodobniej jedynym budynkiem, jaki pozostał. Co pana sprowadza w to wymarłe miejsce?
— Niezdrowa ciekawość.
— Serio pytam.
— Nigdy nie odpowiadałem bardziej serio. Po co ktokolwiek miałby tu przylatywać? Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało ponuro, ale strata jest jedyną rzeczą, jaka jest wszechobecna w naszym życiu. Tracimy rodziców, przyjaciół, krewnych. Tracimy miejsce, w którym się wychowaliśmy, i tracimy całe kręgi znajomych. Spędzamy nieprzyzwoite ilości czasu na zastanawianiu się, co się stało z naszymi byłymi nauczycielami, kochankami i harcmistrzami.
— A tu tracimy całą planetę. To coś absolutnie niespotykanego w ludzkim doświadczeniu. Cała planeta, o której teraz wiemy, że dała początek inteligentnemu życiu, i na której jakaś forma życia nadal trwa, przestanie istnieć. Całkowicie i ostatecznie. Jeszcze kilka dni i pozostanie z niej tylko to, co zabierzemy ze sobą.
Pokiwała głową, dając mu do zrozumienia — co i tak wiedział — że to jest dobre.
— Miał pan sposobność odwiedzić dziś wieżę. Podzieli się pan z nami wrażeniami? Co jest w niej istotnego, pana zdaniem?
MacAllister spojrzał z namysłem w kierunku budowli.
— Wiemy, że ten, kto ją zbudował, zostawił tam teleskop, więc można powiedzieć, że oni także pragnęli gwiazd.
— Ale już ich nie ma, Casey. Pewnie mieli swoje własne wersje Homera, Mojżesza, Jezusa i Szekspira, Newtona i Quirta. Widzieliśmy dmuchawki, wiemy też, że otaczali miasta murami, zakładamy więc, że toczyli wojny. Musieli prowadzić kampanie, jak Aleksander Wielki, Napoleon i Nelson, musieli doświadczyć wojen domowych. A teraz wszystko, co było dla nich ważne, zaginie na zawsze. To katastrofa w pełnym znaczeniu tego słowa. I sądzę, że warto było tu przylecieć, żeby ją zobaczyć. Prawda?
— Zapewne ma pan rację, panie MacAllister. Nie sądzi pan, że coś takiego mogłoby też przytrafić się nam?
Zaśmiał się.
— Bardzo bym się z tego cieszył.
— To oczywiście żart.
— Chciałbym wierzyć, że kiedy nadejdzie na nas pora, odejdziemy z takim wdziękiem jak mieszkańcy tego świata. Te dmuchawki — niczego więcej nie musimy o nich wiedzieć. Byli bez wątpienia równie perfidni, przebiegli, kłamliwi i głupi jak nasi bracia i siostry. Ale to już bez znaczenia. Katastrofa przydaje im dostojeństwa, na jakie nigdy by nie zasłużyli w inny sposób. Na swoim pogrzebie każdy wygląda dobrze.
— Nie wiemy nawet dokładnie, jak wyglądali. Więc zapamiętamy ich z aureolą nad głowami. Będziemy mówić o mieszkańcach Maleivy III szeptem, z wielkim szacunkiem. Pewnie jakiś dureń z Kongresu albo z rządu wymyśli, że należy postawić im pomnik. A tymczasem jedyne, co o nich wiemy z całą pewnością, to fakt, że odeszli w niepamięć i nie dali się na tym złapać.
Nightingale nie mógł sobie przypomnieć, żeby w całym swoim życiu kogokolwiek nienawidził. Poza MacAllisterem. Kiedy dziennikarz poprosił go o schowanie się w wieży, Nightingale usiłował rozpaczliwie wymyślić jakąś ciętą ripostę, która przekłułaby ten balon samozadowolenia.
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Mógł rzucić „ty bufonie”, „pozerze”, ale MacAllister strzepnąłby to z siebie jak natrętną muchę.
Pilot lądownika „Gwiazdy” przeszedł koło niego z kolejnym naręczem patyków.
— Krzesło — powiedział.
— W porządku.
— Hutch powiedziała, że mogę je zabrać.
— W porządku.
Ostatecznie podporządkował się pokornie żądaniu i trzymał się z dala od zasięgu skanera. Niestety, z tego powodu nie mógł właściwie wykonywać swego zadania, bo schowany we wnętrzu wieży nie widział dokładnie całego przedpola, nie widział też kępy drzew, z której wyłonił się dwunogi kot. Wychodził więc co kilka minut w ramach aktu nieposłuszeństwa, trochę spacerował, po czym chował się w środku.
Przysłuchiwał się rozmowom w tunelach. Toni, wlokąc kawałki muru z inskrypcjami, ogłosiła, że znalazła monetę.
— Jaką? — spytał Nightingale. — Co na niej jest?
Stał na zewnątrz, patrząc na drzewa. I na Wetherala.
— Momencik — powiedziała.
A gdy tak czekał, grunt się poruszył.
Usunął się pod nim. MacAllister i kobieta w lądowniku przestali rozmawiać i odwrócili się, gapiąc się na niego. Wetheral zatrzymał się w połowie drogi między wieżą a własnym lądownikiem i stał tak, z krzesłem nienaturalnie uniesionym nad głową.
Ziemia drgnęła znowu, rzucając Nightingale’a płasko na śnieg. Usłyszał w komunikatorze okrzyki przerażenia i zobaczył, jak lądownik „Wildside” zaczyna się pochylać w kierunku jednej z gąsienic, aż ta całkiem się zapadła. Ziemia znów zadygotała, tym razem krótko. Ziemia i niebo wyglądały, jakby na coś czekały. Wiedział, że będą następne: doskonale wiedział, co będzie dalej.
Przyszło mu do głowy, żeby skryć się w wieży. Ale to byłoby głupie. Kamienie nad głową? Oddalił się więc od budowli, ale udało mu się zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy nastąpił kolejny wstrząs. Tym razem duży. Nightingale znów upadł. Przez krajobraz przebiegła fala. Śnieg załamał się pod nogami Wetherala. Pilot próbował biec, w jakimś absurdalnym geście nadał trzymając krzesło. Ziemia rozstąpiła się i pochłonęła go. Po prostu znikł. Jego lądownik przechylił się, po czym osunął się do dziury.
Wszystko to stało się w absolutnej ciszy. Jeśli Wetheral protestował, krzyczał, wzywał pomocy — nie było go słychać, pewnie miał radio przełączone na jakiś inny kanał. Dopiero po chwili do uszu Nightingale’a dotarł ryk, jakby ocean uderzył w skalisty ląd, a ziemia nadal się trzęsła. Grunt zakołysał się i uspokoił. Po czym znów się zatrząsł. Potężny blok kamienia upadł zaledwie parę metrów od niego. Spojrzał w górę i zobaczył, że blok oderwał się z dachu. Wieża przechyliła się na bok.
Dziura, w którą wpadł Wetheral wraz z lądownikiem, powiększyła się. Rozszerzyła. Stawała się rozpadliną.
MacAllister siedział w lądowniku „Wildside”, gapiąc się na niego, a może na wieżę, szeroko otwartymi oczami. A teraz, pomyślał Nightingale, zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz.
Włączył się Marcel, domagając się informacji na temat tego, co się stało. Chiang poinformował, że ściany się walą. Z wieży wydostała się chmura pyłu. Hutch wołała na kanale ogólnym, nakazując wszystkim wyjść na zewnątrz.