Выбрать главу

Kellie, która była na jednym z wyższych poziomów, wychyliła się przez okno, zobaczyła go i wyskoczyła. Lot nie był krótki, ale najwyraźniej nic jej się nie stało.

— A pozostali już wyszli? — spytała.

Hutch była nadal na kanale, coś mówiła. Potrzebował chwili, żeby sobie wszystko uporządkować.

— Randy, jesteś tam?

— Jestem — odparł. — Jestem z Kellie.

Chiang pojawił się w otworze, chwiejąc się na nogach.

— Tutaj! — zawołała Kellie.

Nightingale kątem oka dostrzegł lądownik, który wystartował i znajdował się w powietrzu, próbując uciec przed wstrząsem.

— MacAllister ukradł nam lądownik — zameldował.

— Potem o tym porozmawiamy. Gdzie Toni?

— Nie wiem. Chyba w środku.

— A Chiang?

— Chiang jest tu z nami.

— Toni? — zawołała Hutch.

Cisza.

— Toni!

Bez odpowiedzi.

— Nie ma jej tam z tobą na dole? — spytał Chiang.

— Szła do góry.

Nightingale został znów rzucony na ziemię i w tej samej chwili gdzieś daleko usłyszał wybuch. Hutch nadal wywoływała Toni.

Przemieszczając się tunelem z artefaktami, Toni dość dokładnie zdawała sobie sprawę z masy skały, ziemi i lodu, jaką miała nad głową. Gdyby dano jej wybór, wolałaby cały czas pełnić wartę, najchętniej na samej górze.

Poruszała się na rękach i kolanach, z kamiennymi płytami umocowanymi w pakunku na ramionach, rozmyślając o Scolarim. Był teraz sam na pokładzie „Wildside” z Embry. Nie miała powodów do zazdrości, ale poczuła jakieś ukłucie.

Trudno było się łudzić, że przez ostatnich parę nocy nie wylądowali razem w łóżku.

Próbowała właśnie ustalić, w jakim stopniu Hutch jest odpowiedzialna za tę stratę, gdy nastąpił wstrząs.

Podłoże się zatrzęsło. Pył zaczął się na nią osypywać, pomieszczenie zapadało się. Belka spadła tuż przed nią. Wszystko nadal się trzęsło; Toni upadła na brzuch i osłoniła głowę rękami. Latarka zgasła. Próbowała czołgać się wzdłuż leżącej belki, ale pomieszczenie nadal poruszało się, przekrzywiało, a gdzieś nad nią rozległo się upiorne zgrzytanie. Sufit sypał się, zgrzytał i piszczał. Coś trzasnęło, potężnie i głośno, jak złamane drzewo. Albo kręgosłup.

Spadło na nią coś ciężkiego, wypychając jej powietrze z płuc, przygniatając ją do podłoża. Ogarnęła ją ciemność, głębsza i czarniejsza niż w komnacie. Nie mogła się ruszyć, nie mogła oddychać, nie mogła nikogo zawołać.

Gdzieś usłyszała głos. To Hutch, pomyślała, ale nie była w stanie rozróżnić słów.

W ostatniej chwili pomyślała, że wszystkie jej plany legły w gruzach: jej nowa praca, Scolari, powrót do domu, dziecko, które chciała kiedyś urodzić — nic z tego się nie wydarzy.

A ona nawet nie wydostanie się z tej przeklętej planety.

Hutch pełzała w ciemnościach, kiedy włączył się Nightingale.

— Chyba mam złe wieści.

— Co się stało? — spytała, sztywniejąc.

MacAllister patrzył z przerażeniem, jak najpierw Wetheral, a potem lądownik „Gwiazdy” znikają w rozpadlinie, która nadal się poszerza, niczym para ogromnych szczęk. Wetheral zamarł, nie wiedząc, w którą stronę uciekać, pośliznął się, upadł na kolana, a potem rozpadlina podeszła go jak tygrys jelenia, gdy tak bezsensownie machał tymi żałosnymi patykami, jakby w ten sposób chciał się obronić. Nadal nimi machał, gdy upadł, a rozpadlina pożarła go, by po chwili pochłonąć także lądownik.

Ich własny pojazd trząsł się, jakby miał rozpaść się na kawałki. MacAllister spojrzał na Casey. Miała oczy szeroko otwarte ze strachu.

Grunt pod nimi rozdarł się, a lądownik zaczął się zapadać. Właz, który był tylko przymknięty, otworzył się i MacAllister spojrzał w przepaść.

Musimy stąd uciekać. Zginiemy, jeśli tu zostaniemy. Ale jedyne wyjście było przez właz, a ten zwieszał się nad rozpadliną.

Rozejrzał się za czymś, czym mógłby wybić okno. Casey domyśliła się, co chce zrobić, i potrząsnęła głową.

— Nie da się ich rozbić — krzyknęła.

Drzwi z tyłu prowadziły do ładowni, ale w nich MacAllister by się nie zmieścił. Lądownik przechylał się coraz bardziej. Zsuwali się w szczelinę. MacAllister oparł się na prawej ręce, w przeciwnym kierunku, jakby to miało spowolnić proces.

— Mój Boże, Casey — jęknął drżącym głosem. — Zabierz nas stąd.

— Ja? — pobladła. — A co mam robić?

— Mówiłaś, że potrafisz latać czymś takim.

— Powiedziałam, że mam jakieś doświadczenie z lądownikami. A to jest autobus!

— Spróbuj. Spróbuj, na litość boską…

Wstała i usiadła w fotelu pilota, starając się nie patrzeć na właz.

— Użyj automatycznego pilota — podpowiadał MacAllister. — Po prostu każ mu wystartować.

— On nie wie, kim jestem — odparła. — Trzeba go przeprogramować, żeby na mnie reagował.

— To przeprogramuj. Cały czas się osuwali.

— To może potrwać. — Wyrzuciła z siebie kilka słów.

— Casey…

— Wiem. Myśli pan, że nie wiem? — Pochyliła się nad panelem sterowania.

Trzymał się mocno, usiłując odepchnąć się jak najdalej od śluzy.

— Zrób coś!

— Muszę wymyślić, jak wyłączyć autopilota.

— Może to coś tam w górze. — Wskazał na żółty przełącznik.

— Byłoby znacznie lepiej, gdyby pan tyle nie gadał. Ja spróbuję… — Nacisnęła przycisk, najwyraźniej znalazłszy to, czego szukała.

MacAllister usłyszał kilka elektronicznych piknięć, po czym poczuł delikatne drżenie zasilania gdzieś pod fotelem. Uprząż zamknęła się wokół niego. Złapał mocno poręcze fotela i zamknął oczy.

Fotel uniósł się i wyglądało na to, że cały pojazd zaczął wyrównywać pozycję. MacAllister zaciskał mocno powieki, więc nie widział, co się dzieje, a bał się spojrzeć. Żałował swojej głupoty, która sprawiła, że zachciało mu się przylecieć do tego przeklętego miejsca. Sprzedał życie za stertę śmieci.

Ciążenie znikło, a lądownik zaczął się wznosić.

— Dobrze, Casey — powiedział MacAllister, doskonale wiedząc, że należy chwalić ludzi, którzy robią właśnie coś, czego bardzo chcemy. Jakby się bał, że Casey roztrzaska statek, jeśli on tego nie zrobi.

Powoli otworzył oczy. Ciągnęła za wolant, cofając go, powoli, ostrożnie, i widział, że jest równie przerażona jak on. Ziemia była parę metrów pod nimi i oddalała się. Dzięki Bogu.

Unosili się nad rozpadliną. Wyglądało na to, że nadal się poszerza. Sterty ziemi i śniegu wpadały do środka.

Pojazd nagle zanurkował, a Casey walczyła o odzyskanie nad nim kontroli.

— Świetnie sobie radzisz — powtarzał MacAllister. — Wręcz wspaniale.

— Niech pan się wreszcie zamknie — warknęła.

Tak bardzo chciał, żeby w jej głosie brzmiało więcej pewności siebie. Chciał, żeby poleciała na północ, gdzie było dużo miejsca, całe mnóstwo miejsca, nad spokojną równinę, i wylądowała. To wydawało się dość łatwe. Najgorszą część miała za sobą. Mimo to walczyła z wolantem, a silnik wydawał dziwne odgłosy; pędzili po niebie, a Casey nagłe zwolniła i uderzył w nich podmuch wiatru.

— Coś nie tak? — spytał MacAllister.