Выбрать главу

Poczuł olbrzymią ulgę, gdy zobaczył dwie postaci wynurzające się z wąwozu. Jedna z nich była kobietą imieniem Kellie. Drugą był Nightingale. Zatrzymali się i spojrzeli w jego stronę. Pomachał im. Odwzajemnili gest i ruszyli ku niemu, próbując iść jak najszybciej po głębokim śniegu.

— Panie MacAllister — usłyszał głos Kellie. — Nic się panu nie stało?

— Casey nie oddycha — odparł.

Podeszli do niego i Kellie opadła na śnieg. Zaczęła szukać bicia serca, potem pulsu.

— I jak? — spytał MacAllister.

Kellie potrząsnęła głową.

— Nic.

Zabrali się do pracy, na zmianę.

— Wygląda na to, że rozwaliliśmy wam lądownik — rzekł MacAllister.

— Co się stało? — spytał Nightingale. — Nie umie pan tym latać?

— To nie ja pilotowałem — odparł. — Casey. Ja nie umiem latać czymś takim.

— Co się stało?

— Casey nie miała doświadczenia z takim sprzętem. Był za duży. Albo coś takiego. — Spojrzał na jej poskręcane ciało. — Rodzice zafundowali jej tę podróż w prezencie urodzinowym.

Po chwili zrezygnowali. Kellie westchnęła i delikatnie położyła głowę Casey na śniegu, po czym podeszła do wraku lądownika. Okrążyła go kilka razy, po chwili usłyszeli, jak wali w coś po drugiej stronie.

— Co o tym sądzisz? — spytał ze zdenerwowaniem Nightingale.

Wyłoniła się zza ogona.

— Wrak. Ale zobaczę, co mi się uda z niego wyciągnąć. MacAllister próbował czytać w jej oczach, dostrzec, czy się martwi. Pokazywała jednak twarz pokerzysty.

— Może zawiadomimy kogoś, kto tym kieruje — podsunął.

— To już załatwione.

Był znużony, wyczerpany, przerażony. Ściągnął tu ze sobą dwie osoby i obie zginęły.

Przez lata MacAllister wyćwiczył w sobie umiejętność pozbywania się poczucia winy. Kiedyś napisał, że należy tak długo bić się z sumieniem, aż się podporządkuje, bo sumienie nie jest tak naprawdę częścią nas samych. To program, wpisany nam za młodu przez Kościół, rząd albo grupę społeczną mającą własne cele. Unikaj seksu. Szanuj autorytety. Czuj się odpowiedzialny za różne rzeczy, które się nie udały, ale na które nie miałeś wpływu.

Cóż, na trzęsienia ziemi stanowczo nie mam wpływu.

Na ekranie pojawiła się brodata twarz Billa z wyrazem zatroskania.

— Tak, Marcelu, co mogę zrobić?

— Poinformuj „Gwiazdę”, w prywatnej wiadomości dla kapitana, że na stanowisku było trzęsienie ziemi. Poproś, żeby się ze mną skontaktował.

— Zaraz się tym zajmę.

— I powiedz mu, że ich lądownik się roztrzaskał. Spytaj, czy mają inny na pokładzie.

— Marcelu, z danych w moje bazie wynika, że na pokładzie „Gwiazdy” jest tylko jeden lądownik.

— Spytaj go tak czy inaczej. Może jest gdzieś błąd. A tymczasem przepytaj inne statki. Może ktoś znajduje się w odległości sześciu dni drogi. Ktoś z lądownikiem.

Większość statków nie miała lądowników. Zwykle nie było takiej potrzeby, porty posiadały wszelkie urządzenia zapewniające transport z orbity i na orbitę. Lądowniki zabierano tylko na loty na planety pogranicza, gdzie czasem konieczne było lądowanie, albo na statki wycieczkowe, kiedy umożliwiano turystom zwiedzanie jakichś dalekich miejsc.

Wszedł Beekman.

— Słyszałem — oznajmił. — Kellie i Chiangowi nic się nie stało?

— O ile mi wiadomo, nie. Musimy ściągnąć ich do domu. To koniec misji na planecie.

— Zgadzam się — przytaknął Beekman. Marcel był wściekły, sfrustrowany i znużony.

— Ile mamy czasu, żeby ich stamtąd wydobyć?

Beekman spojrzał na kalendarz.

— Powinni być dość bezpieczni do końca tygodnia. Potem można już tylko zgadywać.

Marcel próbował wywołać Hutch na prywatnym kanale, ale nie złapał nawet fali nośnej.

— Czy ona jest nadal w wieży? — spytał Beekman.

— Tak. Takie mam ostatnie wieści.

— Marcelu — to SI. — Przepraszam, że wam przerywam, ale twoja wiadomość dotarła na pokład „Gwiazdy”. I znalazłem tylko jeden statek z lądownikiem, który jest w zasięgu. To „Athena Boardman”. Jego właścicielem jest…

— Wiem, kto jest jego właścicielem — odparł Marcel. „Boardman” był częścią floty Kosmika. Sam kiedyś pilotował ten statek, kiedy pracował dla owej dotowanej przez rząd firmy terraformerskiej, na początku swojej kariery. — Jak daleko od nas są?

— Mogą tu być za cztery dni. I mam wiadomość z „Gwiazdy”. Kapitan Nicholson chce z tobą rozmawiać na kanale kobaltowym.

Szyfrowanym.

— Przełącz go, Bill.

— Kto zginął? — spytał Beekman. — Znamy nazwiska?

— Wiemy o dwóch. Pilot lądownika „Gwiazdy”. I ta młoda pasażerka. Może ktoś jeszcze. Na razie nie wiem. — Marcel pisał coś w notatniku. — Bill!

— Tak, Marcelu.

— Wyślij wiadomość o najwyższym priorytecie do „Boardmana”: „Wendy Jay” ogłasza alarm. Na powierzchni Deepsix są ludzie, którzy ucierpieli z powodu wydarzeń związanych ze zbliżającym się zderzeniem. Potrzebujemy pilnie lądownika i pomocy przy akcji ratunkowej. Czas nagli. Prosimy o natychmiastowe podjęcie działań. Clairveau. Standardowe zakończenie, podaj mu nasze współrzędne.

— Dobrze, Marcelu. Przełączam kapitana Nicholsona.

Marcel poprosił wszystkich, którzy przyszli z Beekmanem, o opuszczenie pomieszczenia, po czym zamknął drzwi i poprosił SI, by kontynuowała. Na ekranie pojawił się Nicholson.

— Kapitanie Clairveau — odezwał się. — Bardzo tragicznie to wygląda?

— Tragicznie — odparł Marcel.

Nicholson zauważył Beekmana i zawahał się.

— To profesor Beekman — rzekł Marcel. — Dyrektor projektu Morgan, wzór dyskrecji. Ktoś z jego ludzi jest na dole. I paru innych.

Nicholson pokiwał głową.

— Co się dokładnie stało?

Marcel opowiedział mu. Kapitan zbladł i zamknął oczy.

— Boże, dopomóż — mruknął i zamilkł na chwilę. — Proszę mi wybaczyć, ale czy powiedział pan, że oba lądowniki zostały zniszczone?

— Tak. I dlatego pytałem, czy nie ma pan przypadkiem jakiegoś w zapasie.

Trudno to sobie wyobrazić, ale Nicholson zbladł jeszcze bardziej.

— Więc pan go nie ma?

— W ogóle nie mieliśmy lądownika, kapitanie. Hutchins korzystała z tego z „Wildside”.

— Rozumiem. — Skinął głową i przez chwilę zdawało się, że trudno mu oddychać. Marcel pomyślał przez moment, że grozi mu zawał. — Dobrze — rzekł wreszcie kapitan. — My też nie mamy, więc będziemy musieli prosić o pomoc.

— Już to zrobiliśmy. „Boardman” jest zaledwie o parę dni stąd.

— Dzięki Bogu. — Zadrżał. — Da pan znać, jak sprawy stoją?

— Oczywiście.

— Hutch, znalazłem ją.

W jego głosie słychać było smutek i serce jej zamarło. Hutch siedziała pod ścianą, próbując złapać oddech. Robiło się duszno.

— Nie żyje — rzekł cicho. — Wygląda na to, że zginęła na miejscu. Chyba nie cierpiała.

Hutch zacisnęła powieki.

— Hutch, słyszysz mnie?

Wyłączyła nadajnik i włączyła go dopiero wtedy, gdy mogła zapanować nad głosem.

— Tak. — Długa cisza. — Możesz ją wydostać?