Nie miał ochoty na dodatkową wycieczkę, ale zasady postępowania i przepisy prawa były jednoznaczne. Jeśli ktoś ogłosi alarm, jeśli czyjeś życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, każdy statek musiał udzielić pomocy. Po kilku tygodniach na pokładzie „Boardmana” nikt nie będzie zadowolony z przedłużenia podróży o jakieś dziewięć dni. Zwłaszcza Ian Helm, który leciał na planetę jako nowy dyrektor operacyjny.
Penkavic sprawdził swoją bazę danych w poszukiwaniu innego statku, który mógłby przyjść z pomocą grupie Akademii. Było kilka w okolicy, ale żaden nie miał lądownika. Tylko „Boardman”.
Co za pech.
Jakim cudem te przygłupy wpakowały się w aż takie tarapaty?
Napisał odpowiedź, po czym odczytał ją SI:
— Siedźcie grzecznie. Kawaleria nadciąga. „Boardman” będzie tam za cztery dni i sześć godzin. Penkavic.
— Sądzę, że to ładnie podsumowuje sprawę, proszę pana — rzekła SI.
— Ja też. Wyślij to, Eve.
— Gotowe, kapitanie.
— Dobrze. — Penkavic wstał z fotela. — A teraz najtrudniejsza rzecz.
— Wyjaśnienie wszystkiego doktorowi Helmowi?
— W rzeczy samej.
XI
Dobre życie jest jak spacer po linie bez siatki. To kwestia znalezienia właściwego miejsca i balansowania w nim na przekór programowaniu wpojonemu przez społeczeństwo. Jesteśmy otoczeni szczątkami tych, którzy spadli, reformatorami, uczciwymi, różnymi bojownikami i wierzącymi, którzy sądzą, że reszta potrzebuje ich pomocy.
— Marcelu — odezwała się SI — mamy odpowiedź od „Boardmana”. Mówią, że zrozumieli, na czym polega problem, i są w drodze.
Marcel odetchnął z ulgą.
— Przewidywany przylot za cztery dni i sześć godzin.
Poinformował Hutch, która próbowała nie dawać po sobie poznać, że wstrzymywała oddech. Potem wywołał „Gwiazdę”. Nicholson, który był szczęśliwy, gdy dowiedział się, że MacAllister nadal żyje, uniósł pięść w rzadko spotykanym geście podziękowania za dobre nowiny. Poinformował Beekmana, który mógł przekazać to swoim ludziom. Zrobiwszy to, przekazał informacje dwójce pasażerów czekających na pokładzie „Wildside”. Rozmawiał z kobietą, która odparła, że bardzo się cieszy z tego, iż pomoc jest w drodze, że mają masę szczęścia, i że ona od początku była przeciwna tej misji. Dała mu do zrozumienia, że jest przynajmniej w części odpowiedzialny za tę sytuację, która wymknęła się spod kontroli.
Kapitan Nicholson sięgnął po środek uspokajający i patrzył, jak ekran ścienny zmienia się, by wyświetlić hologram z leśnym krajobrazem. Bogu niech będą dzięki, że przynajmniej nikt już więcej nie zginie. Maleiva leżała z dala od szlaków handlowych, więc mogło się równie dobrze okazać, że nie ma nikogo, kto mógłby przybyć im na ratunek.
Oczywiście tragedia, która się już wydarzyła, wystarczy, by go zniszczyć. Zginęli pasażerka i członek załogi. Lądownik uległ zniszczeniu. Podczas lotu, który odbył się z pogwałceniem przepisów. Jak on się z tego wytłumaczy?
Był to najmroczniejszy moment w jego życiu, dotąd stosunkowo wolnym od kłopotów i rozczarowań. Wiedział jednak, że — niezależnie od tego, co się teraz stanie — on z tego nie wyjdzie. Zostanie postawiony przed komisją dyscyplinarną, która jasno mu wytłumaczy, jaki z niego drań. Otrzyma naganę i zostanie wyrzucony z pracy. W świetle reflektorów.
A potem zostanie pozwany o odszkodowanie przez rodziny dwóch ofiar i skazany. I za utratę lądownika. Może nawet zostanie postawiony w stan oskarżenia. Nie tylko dlatego, że TransGalactic będzie żądna krwi i sprawiedliwości, ale dlatego, że z oskarżonym będzie im się łatwiej rozstać.
Jak on mógł być aż tak głupi?
Ledwo trzy minuty minęły od jego rozmowy z Clairveau, a nadeszła wiadomość od oficera dyżurnego, że pasażer, który ocalał, pan MacAllister, chce z nim rozmawiać.
To on był odpowiedzialny za trudną sytuację, w jakiej kapitan się znalazł. Będzie pan mógł zbudować kapliczkę na cześć zaginionej planety, mówił. Ludzie będę zachwyceni. A kierownictwo doceni pańska zdolność przewidywania. Pańską odwagę.
— Wie pan, co się stało?
— Tak, słyszałem. — Próbował mówić spokojnie. — Panie MacAllister, nic panu nie jest?
— Dziękuję, nic mi się nie stało. — Dziennikarz sprawiał wrażenie zgaszonego. Pełna czaru arogancja, którą charakteryzowało się jego zachowanie, gdzieś się ulotniła. — Jak sądzę, ma pan pewne problemy z powodu tego… incydentu.
— Nie sądzę, żeby istniało jakiekolwiek wyjaśnienie, które mogłoby usatysfakcjonować moich zwierzchników.
— Istotnie. Chciałbym przeprosić, panie kapitanie.
— Oczywiście. Dziękuję.
— Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego może się zdarzyć.
— Ja również. Kapitan Clairveau informował mnie, że na razie tam utknęliście.
— Tak, obawiam się, że tak. Musimy czekać, aż pojawi się jakiś lądownik, który będzie mógł nas uratować.
— Jest w drodze. A teraz, choć niezręcznie mi prosić, mam do pana jedną prośbę.
— Rozumiem, panie kapitanie. Nie ma potrzeby, żeby roztrząsać publicznie szczegóły naszej niefortunnej transakcji.
— Tak. Otóż to. — Nicholson zawahał się. Zawsze istniała możliwość, że ktoś podsłuchuje. Może nawet nagrywa tę rozmowę. Nie dysponował bezpiecznym połączeniem z MacAllisterem. — Tak pewnie będzie najlepiej.
Kapitan rozłączył się, wrócił do swojej kajuty i oddał się kontemplowaniu galowego munduru, który czasem nosił na kolacjach z pasażerami.
To może być jakiś sposób.
Mógłby usunąć zapis z dziennika pokładowego i zeznać, że lot był nieautoryzowany. Wówczas cała odpowiedzialność spadnie na Wetherala.
Nie był zwolennikiem załatwiania sprawy w ten sposób i wiedział, że nie wpłynie to dobrze na jego poczucie własnej wartości. Ale Wetheral nie żył i oskarżenia komisji w żaden sposób mu nie zaszkodzą. Poza tym jedyna żyjąca osoba, która brała udział w spisku, nie piśnie ani słowa. On też będzie miał swoje powody, żeby trzymać język za zębami, bo jeśli prawda wyjdzie na jaw, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Nikt inny nie zaprzeczy, że Wetheral wziął lądownik na własną rękę. Trzeba będzie tylko uzgodnić zeznania co do tego, jak MacAllister i Hayes znaleźli się na pokładzie. A to już betka.
Może, pomyślał, wszyscy wyjdziemy z tego cało.
Koledzy MacAllistera nigdy nie posądzaliby go o posiadanie nadmiernie aktywnego sumienia. Wystarczyło się z nim nie zgodzić w jakiejś sprawie związanej z oceną literatury czy interpretacją jakichś zdarzeń historycznych, a już MacAllister przystępował do kwestionowania czyjegoś osądu i smaku oraz publicznego wyśmiewania jego inteligencji. Uwielbiał unieszkodliwiać ludzi, którzy aż się prosili o to, żeby ich unieszkodliwić, nadętych, zadufanych w sobie, aroganckich durni, którzy zawsze próbowali narzucać innym, jak mają się zachowywać, jak postępować czy w co wierzyć. I nigdy nie oglądał się za siebie.