Выбрать главу

Kiedy skończyli, włożyli dwie trumny do grobów i przysypali je ziemią.

— Chwileczkę — rzekł Helm. — Proszę powtórzyć. Co niby mamy zrobić?

— Pięć osób utknęło na powierzchni Maleivy III. To ta planeta, która…

— Wiem, co to jest Maleiva III. Ale po co MY tam lecimy?

— Żeby ich uratować — wyjaśnił Penkavic.

Na jego biurku stała szachownica. Helm grał czarnymi, a jego chłodne, niebieskie oczy intensywnie wpatrywały się w Penkavica. Przeczesał długimi palcami cienkie siwe włosy i skinął głową, bynajmniej nie kapitanowi, ale wskutek jakiegoś wewnętrznego impulsu.

Znajdowali się w prywatnej kajucie Helma. Blat, na którym stała szachownica, był zasypany dyskami, notatkami, schematami, wydrukami.

— Ale dlaczego miałoby to nas obchodzić? — spytał uprzejmym tonem. Jakby naprawdę był ciekaw. — Jesteśmy kilka dni od nich, tak?

— Tak, proszę pana.

Helm był głównym inżynierem Kosmika i dyrektorem projektu terraformowania Quraquy.

— Więc po co my tam jesteśmy potrzebni?

— Potrzebny im lądownik. Nie mają jak zabrać ludzi z powierzchni.

— A co się stało z ich lądownikiem?

— Uległ uszkodzeniu wskutek trzęsienia ziemi.

— Co za krótkowzroczność.

— Nie znam szczegółów. Tak czy inaczej, wyszliśmy z nadprzestrzeni. Manewrujemy do nowego punktu styku i wykonujemy następny skok. Im prędzej…

— Zaraz, zaraz. Mamy pełną ładownię sprzętu, na pokładzie zaopatrzenie i ludzi. Wszystko to jest potrzebne na Quaraquie. Mam ograniczenia co do daty przylotu. Nie możemy tak po prostu włóczyć się po okolicy.

— Rozumiem, proszę pana, ale w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby pomóc.

Helm przemawiał takim tonem, jakby był wujkiem próbującym przemówić do rozsądku nastolatkowi.

— Musi ktoś być.

— Sprawdziłem, proszę pana. Jesteśmy jedynym statkiem, który znajduje się wystarczająco blisko. Jedynym z lądownikiem.

— Proszę posłuchać. — Helm wstał, obszedł stół dookoła, usiadł i wskazał kapitanowi krzesło. Penkavic nie ruszył się. — Nie możemy przetrzymywać ładunku. Ani ludzi. — Pochylił się i spojrzał na kapitana. — Proszę mi powiedzieć, ile spóźnimy się na Quraquę, jeśli tam polecimy.

— Jakieś dziewięć dni.

— Jakieś dziewięć dni. — Skrzywił się. — Ma pan pojęcie, ile to będzie kosztowało?

— Tak, proszę pana, ale nie przypuszczam, żeby miało to znaczenie.

— Kapitanie, to zawsze ma znaczenie.

— O ile mi wiadomo — odparł Penkavic, starając się utrzymać nerwy na wodzy — zarówno prawo, jak i nasze wewnętrzne regulaminy obligują nas do udzielenia pomocy wszystkim, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Nie możemy zignorować wezwania. Ci ludzie tam zginą.

— Sądzi pan, że Akademia pokryje nam koszty?

— Sądzę, że nie.

— Może zatem powinniśmy rozpatrzyć inne opcje.

— Nie mamy innych opcji, panie doktorze.

Helm wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. — Pewnie nie — odparł. — Dobrze, kapitanie. Lećmy i uratujmy tę bandę idiotów. Może choć zrobimy sobie reklamę.

Po zakończeniu ceremonii poszli do wraka lądownika „Wildside” i próbowali z niego wyciągnąć, co tylko się dało, głównie artefakty. Stoły i krzesła były zwęglone i częściowo zamieniły się w pył. Zwoje spłonęły, ceramika się stopiła. Nie mogli nawet znaleźć paczki z ubraniami. Ocalało parę dmuchawek, kilka strzał i oszczep.

Wolnym krokiem wrócili do wieży, oczyścili i zapakowali pozostałe artefakty.

MacAllister cały czas wyglądał na wściekłego, a kiedy Chiang spytał go, co się stało, spojrzał na Hutch z autentyczną złością.

— Problem w tym — rzekł — że to wszystko to śmieci. Stare śmieci, ale to wiele nie zmienia.

Hutch podsłuchała tę rozmowę — nie ulegało wątpliwości, że taki był jego zamiar. Tego już nie mogła znieść.

— Panie MacAllister — odparła — pan po prostu ma za dużo opinii o różnych rzeczach. Czytałam trochę pańskich dzieł. Umie pan pisać, ale przeważnie nie ma pan pojęcia, o czym mówi.

Spojrzał na nią z nieskończoną cierpliwością. Biedna kobieta.

Przeprowadzili inwentaryzację nowego zbioru artefaktów, broni, kawałków materiałów, które kiedyś były odzieżą, szafkami, krzesłami i stołami i odłożyli je na bok, by tam czekały na przybycie lądownika.

— A co z jedzeniem? — spytał nagle MacAllister.

— Będziemy musieli coś załatwić — rzekł Chiang. — Czy ktoś poluje?

MacAllister skinął głową.

— Ja. Ale nie z tym. — Spojrzał na laser. — Poza tym nie wiem, czy ktoś zauważył, ale w okolicy jakoś nie pokazuje się zwierzyna. No i nie wiadomo, czy tu w ogóle jest coś, co można zjeść.

— Wątpię — rzekł Nightingale — żeby miejscowa fauna miała jakieś wartości odżywcze. Nigdy nie przeprowadzaliśmy badań, ale może przynajmniej wystarczy do napełnienia brzuchów. Pod warunkiem, że nie będzie zawierała toksyn ani nie pojawią się inne problemy.

— Dobrze — odparł MacAllister. — Jak coś złapiemy, może pan skosztować.

— Może jest łatwiejszy sposób — odezwała się Hutch.

Oczy Kellie zwęziły się.

— Niby co? Mamy znaleźć lepszego królika doświadczalnego?

— Lądownik „Gwiazdy” nie spadł zbyt daleko. Może da się tam zejść i wyciągnąć porcje obiadowe. Jakoś byśmy na nich przeżyli do chwili przybycia „Boardmana”.

— Nie warto — odparła Kellie. — Lepiej wypróbujmy lokalne menu.

— Wątpię, czy to ma sens — mruknął MacAllister.

— Hutch — rzekł Marcel. — To nie jest twoja wina. Weź się w garść.

Rozmawiali na prywatnym kanale.

— Wiesz, Marcelu, po prostu nigdy… — Głos jej drżał i musiała przerwać, żeby go opanować. — Po prostu nigdy nie przychodziło mi do głowy, że coś takiego może się przydarzyć. — Słyszał, jak oddycha. — Nie prosiłam o coś takiego. Jestem pilotem. A tu muszę podejmować decyzje w sprawach życia i śmierci.

— Hutch — mówił najłagodniej, jak umiał. — Próbowałaś wykonać przydzielone ci zadanie. Wszyscy, którzy tam polecieli, to dorośli ludzie. Wiedzieli to samo co ty. To nie była twoja decyzja.

— Mogłam przerwać wszystko po pierwszym wstrząsie. Wpakować ich do lądownika i wrócić na „Wildside”. Powinnam była tak zrobić.

— Gdybyśmy wszyscy byli tak samo mądrzy z góry, jak po fakcie, wszyscy bylibyśmy milionerami.

Milczała.

— Hutch, posłuchaj. Oni cię potrzebują, do chwili, aż się stamtąd wydostaniecie. Przestań użalać się nad sobą.

— Użalać się nad sobą? Myślisz, że się użalam?

— Tak, właśnie tak. Twoje zadanie polega teraz na zapewnieniu tym ludziom bezpieczeństwa do chwili, aż ich stamtąd wydostaniemy. Nie możesz już nic zrobić dla Toni. Ale możesz coś zrobić, żeby nie przydarzyło się to nikomu innemu.

Przerwała połączenie i wzięła głęboki oddech. Rozumiał, że przydarzyło jej się coś strasznego, ale chyba więcej od niej oczekiwał. Gdyby rozmowa trwała dalej, pewnie zasugerowałby, żeby przekazała dowodzenie Kellie. Zastanawiał się, czy nie powinien jej wywołać i zaproponować czegoś takiego.

Nie. Jeszcze nie. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, wystarczy, że przeczekają do chwili nadejścia pomocy. Opuścił mostek i poszedł do sali kontroli projektu, gdzie kilku techników próbowało badać materiał, który nie mógł istnieć. Niemożliwium.