Выбрать главу

Penkavic nie spuszczał z niego wzroku.

— Pan zrobiłby to samo — upierał się Helm — gdyby na panu ciążyła taka odpowiedzialność jak na mnie. Gdyby pan wiedział to, co ja wiem.

— Nie sądzę — warknął Penkavic.

— Kapitanie. — Serdeczny wujek znów się objawił. — Pańskie śledztwo ujawni uszkodzony przełącznik w układzie centralnym i zwarcie w skrzynce R w systemie Lambda. Znajdzie je pan i usunie jak najszybciej, żeby problem z SI już się nie powtórzył. Co za pech, że sekwencja startu została zainicjowana właśnie wtedy, gdy sygnał, który miał usunąć ten bałagan, został błędnie przekierowany do układu startowego. Skrzynka R została uruchomiona prawie natychmiast, Eve została więc zablokowana na kilka minut i nie mogła przerwać sekwencji. Co za niefortunny zbieg okoliczności. Jeden na milion. Ale łatwy do wyjaśnienia. Wina zostanie zrzucona na SI, które przeprowadzały przegląd na Kole, albo na błędy projektowe. W każdym razie nie ma potrzeby szukania winnych.

Przez długą chwilę obaj milczeli.

— Chyba że będzie się pan upierał.

Penkavic usiadł i próbował oprzeć się impulsowi, by spojrzeć w inną stronę.

— Teraz musi pan dokonać wyboru — mówił dalej Helm. — Może pan oskarżyć mnie i donieść o wszystkim, co pan wie. Może pan też zapomnieć, że nasza rozmowa miała miejsce, a incydent pozostanie tym, czym obecnie jest — przykrym zbiegiem okoliczności. Chciałbym panu przypomnieć, że postęp zawsze ma swoją cenę. I nie zyskamy nic, posyłając kogoś na szubienicę. — Dotknął czarnej królowej. Podniósł ją, przesunął po przekątnej i ustawił tak, by chroniła króla. — Oddaję się w pańskie ręce, kapitanie.

— Marcelu, nadeszła wiadomość.

— Wyświetl.

— Nie spodoba ci się — dodała SI.

DO: NCA „WENDY JAY”

OD: NCK „ATHENA BOARDMAN”

TEMAT: PROBLEM Z LĄDOWNIKIEM MARCELU, Z PRZYKROŚCIĄ INFORMUJĘ, ŻE WSKUTEK PRZYPADKOWEGO ODPALENIA W CZASIE LOTU W NADPRZESTRZENI STRACILIŚMY ŁĄDOWNIK. WSZYSTKIE PRÓBY ODZYSKANIA GO ZAWIODŁY. NIE MAMY WYBORU, KONTYNUUJEMY LOT NA QUARQUĘ. PRZYKRO MI, ŻE NIE MOGŁEM POMÓC.

ELIOT.

Marcel czytał wiadomość po raz drugi i trzeci, kiedy włączył się Beekman.

— Jak, u licha, można przez przypadek odpalić lądownik?

— Nie wiem. — Marcel czuł, jak w żołądku rozpełza mu się chłód.

— I nie mają drugiego?

— Nie mają.

Usłyszał westchnienie Beekmana.

— Musi być ktoś jeszcze.

— Nie ma nikogo. Sprawdzaliśmy. W pomieszczeniu zapadła cisza.

— Co więc robimy?

Marcelowi nie przychodziło do głowy nic, co mogliby zrobić.

— Nie sądzę, by było warto próbować — oświadczyła Kellie. — A co będzie, jak ktoś wejdzie do tego draństwa, a ono wtedy osunie się na dno rozpadliny?

Przyglądali się lądownikowi „Gwiazdy”. Był zaklinowany bokiem, sterburtą do góry. Kadłub był porysowany, a dach kabiny wgnieciony. Jedno ze skrzydeł zgięte, dysza przestawiona. Obie gąsienice oderwane.

Hutch pomyślała, że zejście w istocie byłoby mniej niebezpieczne, niż wygląda. Zapiszczał komunikator i głos Marcela wyszeptał jej imię.

— Jestem — odparła. — Co tam słychać?

— Obawiam się, że nie mam dobrych wieści.

Wyczuła to w jego głosie. Wiedziała, co powie, jeszcze zanim to nastąpiło.

— Co się stało?

— „Boardman”. Przypadkowo wystrzelili lądownik podczas lotu w nadprzestrzeni.

— Stracili go.

— Tak.

Hutch widziała, że pozostali ją obserwują.

— Jak to się mogło stać, u licha?

— Nie wiem.

— Co się dzieje? — spytała Kellie.

Wszyscy wyglądali na przerażonych. Nawet MacAllister. Przełączyła rozmowę na kanał ogólny.

— Nikogo innego nie ma w okolicy?

— Nie. Nikogo.

— A patrol?

— Za daleko.

— Żadnych prywatnych statków? Może jakiś korporacyjny jacht?

— Nie, Hutch. Nie ma nikogo z lądownikiem. — Słyszała, jak oddycha. — Przykro mi.

— Co się stało? — spytał Nightingale.

— Jeszcze się nie poddaliśmy — rzekł Marcel.

— Nie sądzę, żebyście mieli jakiś pomysł.

— Jeszcze nie mamy.

— Co się stało? — dopytywał się Nightingale, tym razem głośniej.

Pytanie zawisło w powietrzu.

— Co teraz?

Hutch nie była pewna, kto zadał to pytanie. Stali na brzegu rozpadliny, patrząc na lądownik, pochyleni pod ciężarem implikacji.

MacAllister spojrzał w niebo, jakby chciał dostrzec „Wendy”.

— Kapitanie Clairveau. Jest pan tam?

Chwila ciszy.

— Jestem, panie MacAllister.

— Co pan zamierza teraz zrobić? — spytał. — Co my mamy robić?

— Jeszcze nie wiem. Nie miałem jeszcze czasu… — …żeby przeanalizować sytuację. — MacAllister potrafił przybierać ton rozwścieczonego boga i właśnie to zrobił. — O ile poprawnie interpretuję nasze położenie, ratunek jest niemożliwy. Czy mam rację?

— Na to wygląda.

— Czy mam rację?

— Tak. — Po chwili wahania.

— W takim razie proszę nam wyświadczyć przysługę, kapitanie. Nasza sytuacja znacząco się pogorszyła. Będzie miło, jeśli ograniczy się pan do faktów i przestanie bawić się w cheerleaderkę.

Marcel milczał.

MacAllister miał rację. Hutch poczuła się przytłoczona ciężarem faktów.

— Marcelu — powiedziała — wyłączymy się na chwilę…

— Dobrze. — Nie usłyszał jednak kliknięcia i wiedział, że kobieta nadal go słyszy. — Jestem tu — powiedział. — Gdybym mógł jakoś pomóc…

Wyłączył się.

Chiang kopnął śnieg, który wpadł do rozpadliny.

— Równie dobrze moglibyśmy sami tak skoczyć — powiedział. — Skończyć to wszystko.

— Daruj sobie ten wisielczy humor — prychnęła Kellie.

— To nie był żart. — Założył ręce na piersi i przez nieznośnie długą chwilę Hutch myślała, że naprawdę chce to zrobić. Ruszyła ostrożnie w jego kierunku, ale Kellie była szybsza, złapała go za rękę i odciągnęła go od przepaści. Zaśmiał się.

— To chyba nie robi większej różnicy — powiedział.

Hutch zmieniła ton głosu na znak, że teraz muszą się nad tym poważnie zastanowić.

— Ile czasu nam zostało? — spytała. — Czy ktoś wie?

— Zderzenie ma nastąpić dziewiątego grudnia — rzekła Kellie. — O 17:56 czasu Zulu. — To czas pokładowy.

MacAllister spojrzał na zegarek.

— O jakim czasie my mówimy?

— Czas Zulu — uśmiechnął się złośliwie Nightingale. — Orbitalny. GMT. Czas na pana zegarku.

Było kilka minut po północy, dwudziestego ósmego. W okolicy wieży było kilka godzin po wschodzie słońca.

— Ale planeta zacznie się rozpadać — rzekł Nightingale — jakiś dzień przed zderzeniem.

— Co za szkoda. — MacAllister potrząsnął głową. — Mamy miejsca w pierwszym rzędzie na najbardziej spektakularnym przedstawieniu w historii ludzkości i nie będziemy na czas.

Chiang nie wyglądał na rozbawionego.

— Trzeba się nad czymś zastanowić — rzekł. — Jest jakiś sposób, żeby odejść bezboleśnie? Kiedy nadejdzie czas?