MacAllister wetknął ręce do kieszeni kamizelki.
— Środki uspokajające?
— Chyba za wcześnie, żeby o tym rozmawiać? — rzekła Hutch.
— Naprawdę? — MacAllister spojrzał na nią z wyżyn swojego wzrostu. — Musimy zadbać o to, żeby nie tracić ducha. Przecież tego nam właśnie trzeba, nie?
— Dość, panie MacAllister — warknęła. — Może by pan przestał histeryzować?
— Wie pan — rzekł Nightingale — gdybyście nie spanikowali, nie próbowali uciekać lądownikiem, cała ta sytuacja nie miałaby miejsca. — Wyglądał, jakby był zadowolony z tego, co się stało.
— Proszę posłuchać, lądownik osuwał się do rozpadliny. Próbowaliśmy go ratować.
— Próbował pan ratować swój tłusty tyłek.
— Panowie, to nam nie pomoże — wtrąciła się Hutch.
— Pewnie, że nie — rzekł Nightingale. — Ale trzeba zawsze stawiać sprawę jasno. Czyż nie tak, panie Mac? Zawsze pan to powtarzał. Nieważne, komu stanie się krzywda, ważne, żeby prawda wyszła na jaw. A prawda jest taka, że próbował pan uciekać. Drugiego lądownika już nie było, a pan…
— Dość, Randy — użyła najbardziej groźnego tonu, na jaki było ją stać.
Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem i odwrócił się.
— O co wam chodzi? — spytała Hutch, patrząc na MacAllistera.
Dziennikarz wzruszył ramionami.
— Jemu się nie podoba coś, co kiedyś napisałem.
— Panie MacAllister, pan ma wszędzie przyjaciół.
— Tak. Nawet na końcu świata.
Nightingale stał, patrząc w przepaść. Reszta skuliła się na śniegu. Milczeli. Hutch podciągnęła kolana pod brodę.
Nightingale wetknął ręce do kieszeni kamizelki. Wiatr nawiał już śnieg na groby. Chiang wziął Kellie za rękę i spytał, czy dobrze się czuje. MacAllister patrzył co kilka minut na zegarek, jakby na kogoś czekał.
Hutch pogrążyła się w czarnych myślach, z których wydobył ją głos Nightingale’a.
— Może jest jakiś sposób, żeby się dostać na orbitę.
Spojrzała na niego obojętnie. Nie da się dojść piechotą z powierzchni planety na orbitę.
— Jak?
— Tu gdzieś jest lądownik. Niezbyt daleko stąd.
— „Tess”! — rzekł MacAllister.
Nightingale skinął głową.
— Znakomicie — rzekł. — Zapamiętał pan nazwę.
— Zapamiętałem, że zostawiliście tu lądownik. Dwadzieścia lat temu.
— Nie powiedziałem, że czeka na nas transport. Powiedziałem, że może być jakiś sposób. — Kopał śnieg czubkiem buta, spychając go do szczeliny. — Na pewno lepszy niż próba podskoczenia na orbitę.
Hutch poczuła napływ nadziei. Każda szansa wydawała się teraz wybawieniem.
— Powiedziałeś, że niezbyt daleko, Randy. Jak daleko?
— Nie wiem. Na południowy zachód stąd. Jesteśmy na północ od równika.
Dwadzieścia lat. Kellie potrząsnęła głową.
— Paliwo nie będzie się już do niczego nadawać.
MacAllister patrzył to na Kellie, to na Hutch albo Nightingale’a, mając nadzieję, że ktoś powie coś pocieszającego. Odezwała się Hutch.
— A może nie. Marcelu, jesteś nam potrzebny. Odezwał się po kilku sekundach.
— Co mogę dla was zrobić, Hutch?
— Czy macie dostęp do dokumentacji „Tess”? Lądownika, który został tu po pierwszej ekspedycji?
Słyszała, jak powtarza pytanie Billowi i powraca do rozmowy z nimi.
— Poszukamy.
— Jaki ona ma reaktor?
— Konwersji bezpośredniej Bussarda-Ligona.
— Dobrze. — Poczuła, jak poprawia jej się humor. — Może jest szansa.
— Widzę, do czego zmierzasz — rzekł Marcel.
Kellie była zaskoczona.
— Nadał nie wiem, skąd chcemy zdobyć paliwo.
— Pomyśl minutkę — rzekła Hutch. — Większość lądowników zaprojektowano do jednego celu: dostać się z orbity na powierzchnię planety i z powrotem. Na dół i w górę. Przemieszczanie zaopatrzenia i ludzi między bazą naziemną a statkiem. Lądowniki używane do eksploracji planet, jak ten, którym przylecieliśmy, albo „Tess”, mają też inne zastosowanie: mają służyć do poruszania się po planecie. Lądujemy i zostajemy na powierzchni. Pomagają w eksploracji, ale muszą być tak zrobione, żeby nie musiały co chwila wracać na statek po paliwo. Kellie zaczęła wykazywać zainteresowanie.
— Dlatego właśnie mają konwerter Bussarda-Ligona — mówiła dalej Hutch.
— Co to znaczy? — spytał MacAllister.
— Ich silniki spalają wodór, jak u wszystkich lądowników. Reaktor zapewnia zasilanie lądownika. Ładuje akumulatory, dostarcza prąd do kondensatorów, zapewnia oświetlenie.
— No i?
— No i można go użyć do wytwarzania wodoru.
MacAllister rozpromienił się.
— Czyli także do wyprodukowania paliwa?
— Wystarczy trochę wody — odparła Hutch. — Tak. Właśnie to możemy zrobić.
— Tam w pobliżu była rzeka — wtrącił Nightingale.
— Cóż, może się uda. — rzekł MacAllister. — Chociaż raz mamy szczęście.
Nightingale pozwolił sobie na uwagę, która miała wyrażać pogardę dla niewiedzy MacAllistera.
— Miejsca lądowania egzobiologów są zawsze blisko wody. Na plażach, koło jezior i tak dalej. Tam zbierają się zwierzęta.
— A pilotów szkoli się, żeby lądowali w takich miejscach — dodała Hutch — jeśli tylko się da. Dzięki temu mogą napełnić zbiorniki.
— A na czym pracuje reaktor? — spytał Nightingale. — Z jakiego paliwa korzysta?
— Z boru — odparła Hutch.
Zgromadzeni posmutnieli.
— A skąd weźmiemy bor?
— Powinno być trochę w lądowniku. Musi być.
— Ile nam potrzeba? — spytał Nightingale.
Rozstawiła kciuk i palec wskazujący w odległości kilku centymetrów.
— Niedużo. Myślę, że parę łyżeczek wystarczyłoby do naszych celów. Sprawdzimy dane później.
MacAllister złożył ręce.
— W takim razie do roboty — rzekł. — Musimy dotrzeć do lądownika i wydostać się stąd. — Zwrócił się do Chianga. — Chiang, muszę ci powiedzieć, że przez chwilę naprawdę się o ciebie martwiłem.
— Cóż — rzekła Hutch — jeszcze nie wydostaliśmy się z tego bagna. Dzięki silnikom będziemy mieli wystarczającą moc, żeby tu się poruszać. Ale żeby się stąd wydostać…
— …żeby się stąd wydostać, będziemy potrzebowali antygrawitacji — dokończyła Kellie.
— Można przypuszczać — rzekła Hutch — że po tylu latach kondensatory będą zużyte. Poważnie zużyte. Potrzebujemy sprawnych kondensatorów, żeby skorzystać z antygrawitacji.
— Chce pani powiedzieć — spytał MacAllister — że nie będziemy w stanie dostać się na orbitę?
— Otóż to.
— To o czym my w ogóle rozmawiamy?
Hutch spojrzała w dół, na lądownik „Gwiazdy”.
— Potrzebujemy nowych kondensatorów. Jakiś pomysł, skąd możemy je wziąć?
Komora silnikowa lądownika „Wildside” spłonęła, ale z lądownikiem „Wieczornej Gwiazdy” sprawy miały się zupełnie inaczej. Tkwił zaklinowany w rozpadlinie jak gigantyczny, czarno-biały owad.
— Marcelu — zawołała Hutch — to jest duże. Ile ważą kondensatory?
Nastąpiła długa cisza.
— Hm.
— Żadnych „hm”. Mów.
— Na Deepsix 43,4 kilograma. Każdy. — Sama prawie tyle ważyła.
Transportowanie ich drogą naziemną nie było sensowne.