Выбрать главу

Wykonali polecenie. Hutch wyszła spod komory.

— Glory — odezwała się.

— Tak, Hutch?

— Zwolnij kondensator.

Wypadł z komory i zakołysał się. Lina wytrzymała, węzły też. Hutch poczuła wielką ulgę, że nie spadł na dno rozpadliny.

Gdy wyciągnęli drugi kondensator, oparła się pokusie, by natychmiast wydostać się z rozpadliny, i wcisnęła się do środka przez śluzę.

Wygrzebała tyle gotowych dań, ile tylko zdołała: śniadania, obiady i kolacje zapakowane w samoczynnie podgrzewane opakowania. Nie były jakimś dziełem sztuki kulinarnej, ale jako coś, co można zjeść podczas wędrówki na obcej planecie, były aż za dobre. Wzięła kilka paczek kawy, dwie butelki wina, jakieś kanapki i owoce z lodówki. W kuchni były nietłukące naczynia, sprzęty i kubki. Zatrzymała się przy zbiorniku na wodę. To im się podczas długiej podróży przyda. Wyjęła go, opróżniła, poskładała i włożyła do kamizelki.

Były tam inne przydatne rzeczy: ręczniki, ściereczki, szczoteczki do zębów, mydło, dodatkowy skafander, latarnia, para kombinezonów „Wieczornej Gwiazdy”, więcej liny, dwa plecaki i apteczka.

Lądownik osunął się o kolejne kilka centymetrów.

Spakowała wszystko do plastikowych toreb, a tamci wyciągnęli je na linie. Kellie błagała ją, żeby nie kusiła losu.

— Już wychodzę.

— Hutch? — odezwała się Glory.

— Tak, Glory?

— Wychodzisz?

— Tak.

— I nie wrócisz?

— Nie, Glory. Nie wrócę.

— Wyłączysz mnie?

Na kondensatorach była nazwa producenta, Daigleton Industries, data produkcji — zeszłoroczna — i logo Daigleton, stylizowany atom.

Położyli je na stole i osłonili plandeką. MacAllister wywołał Hutch na prywatnym kanale.

— Może powinniśmy zostawić tu kogoś, żeby ich pilnował do naszego powrotu.

— A kto niby miałby coś z nimi zrobić?

— A kot?

— Ciekawe, na co mu one. — Poprawiła plandekę. — Nie, bezpieczniej będzie, jeśli będziemy trzymać się razem. Jeśli ta planeta jest aż tak niebezpieczna, jak Randy sądzi, nie powinniśmy nikogo tu zostawiać.

— Gratulacje, Hutch. Dobra robota. — W głosie Marcela słychać było zachwyt, ulgę i odprężenie. Czy on naprawdę cały czas śledził to, co się działo?

— Dzięki, Marcelu. Banda rozbitków się cieszy.

— Rozumiem. A tak poza tym, mam dla was wiadomość z Akademii.

— Przeczytaj.

— Temat brzmi: „Obcy na Deepsix”. Treść: „Priscillo, niniejszym polecamy, byś podjęła próbę uratowania wszystkich tubylców Deepsix, jakich znajdziesz. Tego wymaga od nas człowieczeństwo. Podpisano: Przewodnicząca Komisji”.

MacAllister prychnął.

— Gomez wydaje się, że tworzy historię. „Tego wymaga od nas człowieczeństwo”. Co za idiotka. Będą się z niej śmiać przez kolejne tysiąc lat.

CZĘŚĆ II

PODRÓŻ LĄDOWA

XIII

Jedną z podstawowych cech durnia jest to, że papla w kółko o tym, jak to wspaniale jest na łonie przyrody. Światło księżyca. Ostre, rześkie powietrze. Wiatr szumiący wśród drzew. Przelatujące w górze ptaki. Możecie być pewni, że znają to tylko z VR. W ten sposób nawet nie naniosą sobie błota do domu.

Gregory MacAllister, „Harcerstwo i inne zboczenia” (Dziennikarz na wolności)
Czas do rozpadu (prognoza): 240 godzin

Stopili śnieg, przegotowali wodę i wypili ją. W lądowniku była woda, ale nie mieli sposobu, żeby ją odzyskać. MacAllister krakał, że do wieczora wszyscy dostaną wysypki. Po czym dodał, już poważniejszym tonem, że chyba powinni zacząć uczyć się polować. Obliczyli, że mają jedzenie na sześć dni. A to oznaczało, że przy „Tess” zjawią się o pustych żołądkach.

Mieli iść na południowy zachód, ale nie mogli iść prosto, bo nie było sposobu, żeby pokonać rozpadlinę, która teraz rozcinała krajobraz po horyzont.

Zrobili rakiety śnieżne, spakowali sprzęt i żywność do toreb na próbki i dwóch plecaków, które Hutch wyciągnęła z lądownika. Hutch wręczyła MacAllisterowi laser tnący i pokazała, jak go używać. Ostatni raz rzucili okiem na wieżę i kondensatory, po czym ruszyli równiną.

— Za dzień albo dwa śnieg się skończy — powiedział Marcel. To była dobra wiadomość. Mając glebę pod nogami będą mogli szybciej się poruszać. Dla obu starszych mężczyzn była to jednak męka. Nightingale już po kilometrze marszu dorobił się bąbla. Hutch posmarowała go maścią z apteczki. Po kolejnej godzinie MacAllister zaczął utykać i narzekać.

Pierwszym niełatwym zadaniem, jakie przed nimi stało, było obejście wąwozu. Maszerowali wzdłuż północnego brzegu, na tyle wolno, żeby najsłabsza dwójka mogła dotrzymać im kroku. Hutch zastanawiała się, czy MacAllister przypadkiem nie miał racji, że jego i Nightingale’a należy zostawić, bo zwiększyłoby to ich szanse.

Na leśnej polanie ogłosili postój i zrobili dla wszystkich kije.

— Nie potrzebuję czegoś takiego — zaprotestowała Kellie.

— Ale używaj ich i tak — upierała się Hutch. — Będziesz się mniej męczyć.

Nightingale przyjął swój z wdzięcznością. MacAllister mężnie walczył z dyskomfortem i uśmiechał się.

— Wszyscy dobrze wyglądamy z kijami — rzekł. — Dodają nam rozmachu.

Obchodzenie wąwozu zakończyli dopiero późnym popołudniem. Rozpadlina zwężała się, aż wreszcie zaczynała się gładka równina. Skręcili na południowy zachód.

Widzieli kilka ptaków, na co Nightingale reagował zawsze tłumionym przerażeniem, aż wreszcie spotkali pierwszy większy okaz miejscowej fauny. Był rozmiarów łosia, kudłaty, z białym futrem i niepokojącymi błękitnymi oczami, które spokojnie wpatrywały się w nich, jak pomyślała Hutch, z jakąś chłodną inteligencją. Stworzenie nie wyglądało na szczególnie groźne. Wetknęło pysk do lodowatego strumienia i nie podniosło głowy, gdy się zbliżyli.

Wyjęli broń, włączyli zasilanie i rozproszyli się.

Spojrzało na każdego z nich po kolei, ze szczególną uwagą wpatrując się w Hutch, jakby wiedziało, że to ona jest przewodnikiem tej grupy.

Hutch spojrzała na wystraszone twarze i drżące dłonie towarzyszy, doszła do wniosku, że oni stwarzają większe zagrożenie niż ten stwór, i przemieściła się poza linię strzału MacAllistera.

Kiedy ostatnia osoba mijała stwora, przeraził ich, stając na tylnych nogach i strosząc twardy kostny grzebień otaczający jego szyję. Kołnierz kończył się dwoma długimi kolcami, po jednym z każdej strony przy szczęce. Stworzenie miało pełen pysk zębów przypominających rekinie i permanentny uśmiech, przypominający Hutch aligatora.

— Chyba miało dobrego dentystę — szepnął MacAllister.

Stworzenie przyjrzało się Nightingale’owi i pokazało mu zęby. Nightingale zamarł.

Zaostrzone grzebienie chroniły brzuch i plecy zwierzęcia. Jego pazury wyglądały jak sztylety.

— Tylko spokojnie — rzekła Hutch. Egzobiolog stał bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami. Hutch powoli wsunęła się między niego a stworzenie. Zakołysało długimi szczękami w jej stronę, spojrzało na Nightingale’a i zawahało się.

— Nie należymy do jego łańcucha pokarmowego — rzekł Chiang.