Выбрать главу

Wszystkie wschody słońca na Deepsix były przygnębiające. Niebo było zasnute chmurami i wyglądało, jakby burza właśnie nadciągała albo już gdzieś szalała.

Kellie Collier stała na szczycie wzgórza, przyglądając się lasowi i równinie dookoła. W tej głuszy nic się nie poruszało, jeśli nie liczyć jakiegoś ptaka lecącego tak wysoko, że ledwo było go widać nieuzbrojonym okiem. Przyglądając mu się przez lornetkę, doszła do wniosku, że to wcale nie ptak. Miał futro, zęby, czaszkę jak dziobak i długi wężowy ogon. Gdy go obserwowała, opadł na kępę drzew i chwilę później wynurzył się z czymś wijącym się w szponach.

Odwróciła się w stronę południowego zachodu. Grunt opadał tam i stopniowo się wznosił, po czym wspinał się ostro, tworząc długie wzniesienie. Wzniesienie ciągnęło się od horyzontu do horyzontu. Trudno będzie tam przejść, wlokąc za sobą Nightingale’a i tego słynnego człowieka. Poczuła uderzenie wiatru; o mało nie zdmuchnął jej ze szczytu. Przypomniał jej, że mają sporą odległość do pokonania i mało czasu.

Hutch leżała w milczeniu przy ogniu i Kellie zauważyła, że ma otwarte oczy.

— No i jak tam? — spytała cicho.

— Trzeba ruszać — odparła Kellie.

Hutch skinęła głową.

— Dajmy im jeszcze pospać.

— Chyba powinniśmy jednak przyspieszyć.

— Nic nam nie pomoże, jak zaczną się załamywać.

MacAllister chrapał spokojnie z głową na jednym z plecaków. Nightingale leżał przy ognisku. Jego buty stały obok.

Kellie przysiadła koło niej.

— Mamy kawał drogi do przejścia.

— Damy radę — odparła Hutch. — Jeśli tylko nikt nie wysiądzie. — Spojrzała w ogień. — Nie chciałabym nikogo zostawić.

— Moglibyśmy po nich wrócić.

— O ile nie zostaliby pożarci. Myślisz, że którykolwiek z nich zdołałby przetrwać sam?

— Ktoś mógłby z nimi zostać.

Hutch potrząsnęła głową.

— Będzie bezpieczniej, jak będziemy się trzymać razem. Jeśli się rozdzielimy, na pewno ktoś jeszcze zginie. — Wzięła głęboki oddech i spojrzała na Kellie. — Będziemy się trzymać razem, dopóki się da. A jeśli ktoś opóźni marsz, zobaczymy, co się da zrobić.

Kellie myślała czasem o sobie jako o ostatnim pilocie myśliwców. Zaczynała karierę w siłach pokojowych jako pilot bojowy. Kiedy siły pokojowe przestały być potrzebne, jak to się zdarza średnio co pół stulecia, kiedy skończyła się ostatnia runda wojen domowych, a dyktatorzy zostali uciszeni, opanowała pilotaż statków kosmicznych i przeniosła się do Patrolu. Praca ta okazała się jednak bardzo rutynowa. W Patrolu nigdzie się nie latało. Jak sama nazwa wskazuje — patrolowało się. Kiedy ktoś się upił, nie dopilnował naprawy albo zachował się bezmyślnie, Kellie i jej koledzy pędzili na ratunek.

Nigdy jednak nie podróżowała naprawdę. Przypisano jej strefę i w niej latała, odwiedzając w kółko te same osiem czy dziewięć miejsc. I przez te wszystkie lata patrzyła na nadświetlne statki Akademii, powracające z planet, których nawet jeszcze nie nazwano. Albo z badań prowadzonych nad obłokami Omega. Albo z tych poświęconych zaginaniu przestrzeni przez gwiazdy neutronowe i czarne dziury.

Wytrzymała mniej niż rok i zgłosiła się do Akademii. Wynagrodzenie było o połowę mniejsze, statki bardziej spartańskie, dodatkowe świadczenia prawie nie istniały. Ale ludzie, z którymi podróżowała, mieli o wiele szersze zainteresowania. I kochała tę pracę.

Tego ranka jednak przychodziły jej do głowy różne myśli. Jak powiedziałby MacAllister, to tyle, jeśli chodzi o nudę.

Nightingale usiadł, rozejrzał się i westchnął.

— Podoba mi się ta kwatera — oznajmił. Wstał z trudem. — Wracam za minutkę.

Obudziła Chianga.

— Obowiązek wzywa. Idź z nim.

Chiang skrzywił się, zastanowił się przez sekundę, czego od niego chcą, wstał i ruszył za starszym mężczyzną. Nikt nie oddalał się sam. Latryna znajdowała się w połowie zbocza, w małym wąwozie. Odległość była wystarczająca, żeby zachować choć krztynę prywatności.

Kellie napełniła garnek śniegiem i postawiła go na ogniu.

MacAllister przetoczył się z boku na bok i spojrzał na nią.

— O której godzinie wyrusza wycieczka?

— Im szybciej, tym lepiej — odparła Kellie.

Hutch potarła oczy, zamknęła je, po czym otworzyła i spojrzała w szare niebo.

— Jeszcze jeden piękny poranek na Deepsix.

Wzięła głęboki oddech i wypuściła wolno powietrze, po czym zaczęła szukać swojego kubka i szczoteczki do zębów.

Na zachodzie coś się poruszało. Kellie uniosła lornetkę i spojrzała w dół trawiastego zbocza. Zbliżało się stado pokrytych futrem zwierząt. Były to wielkie, ospałe stworzenia, z trąbami i ciosami. Miały wyjątkowo brzydkie głowy, przypominające trochę głowy nosorożców. Patrzyła, jak obracają się od wiatru i znikają w lesie, ale jeszcze długo potem je słyszała.

Rozdali trochę gotowych dań. Kellie posiliła się bekonem, jajkami i duszonymi jabłkami, popijając wszystko kawą.

— Może podczas marszu spróbujemy coś upolować — zaproponowała Hutch.

— Dobrze. — MacAllister uniósł kubek z kawą. — Pewnie wszyscy nie możemy się doczekać, żeby skosztować lokalnych specjałów.

Kellie zastanawiała się, czy on potrafi zapytać o godzinę tak, żeby nie brzmiało to cynicznie.

Zeszli w dół południowym zboczem, mijając kępy drzew, i ruszyli pod górę. Pojawiły się jakieś niewielkie zwierzątka, nieco podobne do wiewiórek, i kilka większych zwierząt, które wyglądały na potencjalne źródło mięsa. Gdyby oczywiście komuś udało się podejść do nich z laserem. Niestety, nie pozwalały się do siebie zbliżyć.

— Przydałaby się jakaś broń strzelająca na większe odległości — podsunął Chiang.

Hutch spytała, czy ktoś kiedyś strzelał z łuku. Okazało się, że nikt.

Dolina się skończyła i ruszyli ostro pod górę, długim, coraz bardziej stromym zboczem, któremu Kellie przyjrzała się z ich wzgórza wieczorem. Śnieg stał się miękki i szło się coraz trudniej. Nightingale dorobił się kolejnych pęcherzy, a MacAllister męczył się i narzekał. Hutch zarządziła przerwę.

Słońce świeciło dokładnie nad ich głowami; została im jeszcze jakaś godzina marszu do szczytu. Podzielili się pączkami. MacAllister upierał się, że czuje się dobrze i że powinni iść dalej. Nightingale zgodził się, choć widać było, że nie czuje się najlepiej. Wyruszyli.

Dotarli do grani i odkryli, że za nią grunt opada gwałtownie, by potem znów piąć się pod górę, ale już nie tak stromo. MacAllister skomentował, że ta cała planeta chyba jest pod górę.

Szli jeszcze przez godzinę, po czym zatrzymali się, zapalili ognisko i przygotowali kawę.

— Jeśli ktoś jest głodny, niech się zgłosi — ogłosiła Hutch. Dziewiętnastogodzinny dzień był jednak krótki, a lunch jedli tuż po śniadaniu. Nikt więc nie wykazywał chęci do zbędnego opóźnienia. — Zjemy wcześniej kolację — obiecała.

Podczas popołudniowego marszu Nathingale zameldował, że jest mu zimno.

Hutch sprawdziła jego sprzęt i odkryła, że plecak z zasilaniem nie działa jak powinien. Wymieniła kilka części na elementy zabrane z lądownika.

Rozpętała się dziwna burza. MacAllister skomentował, że przy tak niskich temperaturach nie powinno być błyskawic.

— Niektórzy z naszych ludzi mówią — odezwał się Marcel — że jest to skutek zbliżania się Morgana. Powoduje duże różnice między obszarami o małym i dużym ciśnieniu. I dlatego pogoda jest niestabilna.