Maszerowali wśród ulewy, w huku grzmotów. Deszcz zmienił się w śnieg, a ten w mokrą breję. Dzięki e-skafandrom nie mokli, więc brnęli do przodu.
Nathingale robił wrażenie pogrążonego we własnych myślach. Gdy szli, rzadko zdarzało mu się zatrzymać na czymś wzrok, a gdy Kellie się do niego odezwała, prosił o powtórzenie.
Trzymał się z dala od innych, nie reagując na próby podejmowania przez nich niezobowiązującej konwersacji. Nie odburkiwał i nie reagował gniewem, ale robił wrażenie, jakby przez te zamarznięte lasy szedł sam.
Kellie zauważył, że lampka na jego module łączności cały czas miga. Widziała, że nie rozmawia z pozostałymi. Może z kimś na „Wendy”?
W jej głowie zalęgło się pewne podejrzenie.
— Randy? — zwróciła się do niego na prywatnym kanale. Spojrzał na nią, jakby przebywał myślami gdzieś daleko.
— Tak, Kellie? Mówiłaś coś?
— Czy mogę zapytać, czego słuchasz?
— Teraz? Agronomii na Quraquie Bergdorfa. — Spojrzał na nią i uśmiechnął się. — To dla zabicia czasu.
Tak jak przypuszczała, połączył się z biblioteką jednego ze statków.
— Tak — odparła. — Rozumiem. Ale chyba lepiej byłoby, gdybyś to wyłączył. To jest niebezpieczne.
— Dlaczego? — Przyjął postawę obronną.
— Bo w okolicy mogą być zwierzątka, które omyłkowo wezmą cię za hamburgera. Mamy pięć par oczu i potrzebujemy ich wszystkich. Wolałabym, żebyś nie dumał o niebieskich migdałach, kiedy wędrujemy po tej dzikiej krainie.
— Kellie — rzekł — to mi nie sprawia problemu. Mogę słuchać i rozglądać się…
— Randy, proszę. Po prostu zrób to.
— Bo jak nie, to dasz mi żółtą kartkę?
— Bo jak nie, to zabiorę ci laskę.
Westchnął demonstracyjnie, jedyny kulturalny człowiek pośród wszystkich barbarzyńców świata. Obserwowała go, dopóki nie nacisnął przycisku modułu łączności. Lampka zgasła.
— Teraz dobrze? — spytał. — Zadowolona?
Kellie dostrzegła, że Hutch też rozmawia. Rozejrzała się po pozostałych. Zawsze wiedziała, kto z kim rozmawia, bo ludzie patrzyli na siebie, gdy to robili. Chiang i MacAllister nie korzystali jednak z modułów. Pewnie oznaczało to, że Hutch rozmawia z Marcelem.
Tęskniła za Marcelem.
Kellie nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, ile dla niej znaczyło towarzystwo wysokiego Francuza. Pomyślała, że spojrzał na nią z zazdrością, kiedy zapytała, czy może polecieć na powierzchnię.
Teraz siedzieliby na „Wendy” i jedli wieczorny posiłek. Dużo by dała za to, by móc usiąść z nim przy jednym stole i porozmawiać o elegancji Duprego i Prousta.
Po chwili deszcz ustał i wyszło słońce. Niestety, poprawa była tylko chwilowa. Na zachodzie gromadziły się chmury.
Deszcz na zmianę ze śniegiem dręczyły ich przez prawie całą resztę dnia. Choć dzięki e-skafandrom nie mokli i nie marzli, wiatr utrudniał marsz, a deszcz zmniejszał widoczność. Poza tym Hutch zdawała sobie sprawę z istnienia pewnego zjawiska psychologicznego: kiedy oczy informują cię, że jest zimno i mokro, i zdajesz sobie sprawę z tego, że masz na sobie tylko dres, mózg dochodzi do wniosku, że powinieneś drżeć z zimna i czuć się paskudnie; trudno wtedy czuć się wygodnie. Nazywano to efektem McMurtriego.
Wyszli na grań i ruszyli w dół, ale stok był stromy, a raz musieli wręcz pomóc MacAllisterowi zejść ze skalnej półki. W końcu dotarli do rzeki. Wyglądała na głęboką, ale niezbyt rwącą.
— Jak tam z czasem? — spytała Kellie.
Marcel czuwał nad ich postępami, ale przesyłał raporty tylko Hutch.
— Dziś przeszliśmy trzynaście kilometrów.
Kellie zmarszczyła brwi. Nie było to wiele, ale wystarczyło.
— Wszyscy potrafią pływać? — spytała Hutch.
Ku jej zaskoczeniu tylko Chiang nie posiadł tej umiejętności.
Rzeka była szeroka i wyglądało na to, że na środku jest dość głęboka. Z obu brzegów zwisały grube, poskręcane liście. Przyjrzeli się okolicy, wypatrując miejscowego odpowiednika aligatora, ale niczego nie zauważyli.
— Nadal nie wiemy, co jest w wodzie — rzekł Nightingale. — Powinniśmy zbudować tratwę.
— Nie mamy czasu — odparła Hutch. — Jeśli nawet coś tam jest, e-skafandry powinny sprawić, że nie będziemy postrzegani jako zwierzyna. W końcu nie będziemy wydzielać żadnego zapachu.
— Nie sądzę, żebyśmy mogli na to liczyć — rzekł Nightingale.
Hutch weszła do wody po uda. Czekali. Serce mocno jej biło, ale próbowała zachować spokój. Obserwowała rzekę i brzegi w poszukiwaniu jakiegoś gwałtownego ruchu. Nic się jednak nie pojawiło, a z każdą upływającą minutą czuła się coraz pewniej. Kiedy już wszyscy przekonali się, że powinno być bezpiecznie, znaleźli martwy pień, którego mógł chwycić się Chiang. MacAllister okazał się doświadczonym pływakiem. Chiang nie odzywał się, kiedy holowali go przez rzekę, ale Hutch dostrzegła, że jest zawstydzony. Byłoby mu o wiele łatwiej, pomyślała, gdyby Kellie tu nie było. Zauważyła z przyjemnością, że dla Kellie również jest to jasne, więc Hutch trzymała się blisko niego, co wywołało rozbawiony uśmiech MacAllistera, który zauważał wszystkie subtelności relacji między swymi towarzyszami.
Dotarli na drugą stronę bez przeszkód i ruszyli dalej. Teren stał się znów górzysty. Chiang, który dotąd prowadził, teraz zwolnił. Kellie wysunęła się przed niego i objęła prowadzenie. Odezwała się do niego na prywatnym kanale.
Właśnie jej odpowiadał, kiedy zaspa śnieżna podskoczyła, zawyła i rzuciła się w ich stronę. Hutch zauważyła tylko szpony, zielone oczy i zakrzywione zęby. Sięgnęła po laser, złapała go, ale wyśliznął jej się z dłoni i spadł.
Kellie, która znajdowała się bezpośrednio przed potworem, padła na ziemię i próbowała usunąć mu się z drogi. MacAllister sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o laserze: uniósł swój kij i zdzielił stwora po głowie. Stworzenie splunęło, zawyło, po czym tuż przy twarzy Hutch wystrzelił promień lasera. Zwierzę zawyło wyższym tonem, po czym zamilkło. Hutch stanęła na nogach z pomocą Nightingale’a: potwór leżał, wijąc się. Miał wielką ranę na głowie; wylewała się z niej czerwonobrązowa, lepka ciecz. Patrzył na nią martwymi oczami.
Był mniej więcej rozmiaru niedźwiedzia. Chiang stanął przy nim z uniesionym laserem. Dostrzegł Hutch, skinął głową, wyłączył laser i opuścił broń.
Hutch sprawdziła, czy jest cała. Wyglądało na to, że wszystko ma na swoim miejscu.
— Nie widziałam go — rzekła, poklepując MacAllistera po ramieniu. — Dobra robota z tym kijem.
Kellie objęła Chianga i cmoknęła go w policzek.
— Co to jest? — spytał Chiang.
— Obiad — odparł MacAllister. — Jak dobrze pójdzie.
Powycinali kawałki mięsa i zapakowali je do plastikowych torebek.
Późnym popołudniem pokonali ostatnie wzniesienie; grunt zaczął łagodnie opadać. Burza ustała i po raz pierwszy od chwili opuszczenia wieży zobaczyli bezchmurne, błękitne niebo. Maszerowali do zachodu słońca, a nawet wtedy Kellie upierała się, by szli dalej. Tempo okazało się jednak za duże dla MacAllistera i Nightingale’a, więc Hutch ogłosiła postój koło kępy starych drzew, z których można było pozyskać drewno na ognisko i które zapewniały trochę prywatności. Przez cały dzień pokonali 18 kilometrów.
Całkiem nieźle.
— Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że szliśmy w tak trudnym terenie — oznajmił Nightingale, opadając na zwalony pień drzewa. — Teraz będzie bardziej płasko. I nie będzie śniegu.