MacAllister także wyglądał na wyczerpanego.
— Chiang — odezwała się Kellie — przynieśmy trochę drewna.
Podniosła uschniętą gałąź i wtedy, jak na sygnał, grunt się zatrząsł. Tylko trochę, przez kilka sekund.
Rozpalili ognisko i upiekli mięso. Pachniało dobrze, trochę przypominało sarninę.
— Kto zamierza spróbować?
Hutch wzięła kawałek, myśląc, że bycie liderem wiąże się też z niemiłymi obowiązkami. Zrobi to zgodnie z poleceniem Embry, bardzo wolno.
— Odkroję ci kawałek — rzekł Nightingale. Uciął wąski pasek, podniósł go tak, żeby widziała, a potem zaskoczył wszystkich: wyłączył skafander i ugryzł kawałek.
Obserwowali go.
— Dzięki — rzekła Hutch.
Wzruszył ramionami, przeżuł powoli, powiedział, że dobre, i przełknął, po czym znów włączył pole.
Hutch zastanawiała się, dlaczego to zrobił. Nightingale nie stwarzał wrażenia kogoś, kto lubuje się w demonstracyjnych gestach. Podejrzewała, że na jakimś poziomie reaguje tak na obecność MacAllistera. Pokazuje mu, jak bardzo się mylił.
Minęło pół godziny. Mięso wyglądało na gotowe. Chiang nastawił wodę na kawę.
Nightingale nie wykazywał żadnych niepokojących objawów i ogłosił, że jeśli chcą, mogą sobie jeszcze czekać, ale on zabiera się do jedzenia. Rozejrzeli się po sobie, wyłączyli pole i rzucili się na jedzenie. Było całkiem smaczne.
Konwersacja podczas posiłków była dość ograniczona z powodu niskich temperatur. Jedzenie na Deepsix ograniczało się do czynności niezbędnych. Hutch pomyślała, że jeśli uda jej się wyjść cało z tej przygody, zawsze będzie wspominać te szybkie, pozbawione osobistego rysu posiłki: wszyscy jedzący w milczeniu, starający się trzymać jak najbliżej ognia, wrzucający w siebie jedzenie i popijający kawą, w powietrzu tak zimnym, że aż kłuło.
Szczęśliwe dni na prerii.
Nie mieli soli ani żadnych przypraw, ale to wydawało im się nieistotnym szczegółem.
Podczas posiłku Hutch ogłosiła:
— Marcel mówi, że media są zaledwie o parę dni stąd. Najpierw wszyscy trąbili o zderzeniu, teraz — tylko o nas.
— To jasne — rzekł Chiang.
— Wszyscy pytają, czy będą mogli przeprowadzić z nami wywiad, jak tu dotrą.
Kolacja najwyraźniej MacAllisterowi smakowała.
— To doprawdy intrygujące — rzekł między kęsami. — Mamy relację z końca świata w Universal News, które podają tylko fakty. Bez uprzedzeń, bez zasad. — Była to delikatna aluzja do sloganu reklamowego Universal News, który brzmiał: „Bez uprzedzeń, bez przeinaczeń”. Spojrzał na wschodnie niebo, jaśniejące od nieznanych gwiazdozbiorów. Było za wcześnie, by móc zobaczyć Morgana. — Tak — dodał — jeśli to właściwie rozegrają, będą mieli największą oglądalność w roku. No, może po Pucharze Świata.
— Hutch, mamy odpowiedź z Akademii w sprawie twoich pierwszych raportów na temat wieży. Przekazują ci gratulacje i proszą, żebyś kontynuowała prace. Takiego właśnie zwrotu użyli. Prosimy szukać dalszych dowodów dotyczących zaawansowania ich nauki, tak piszą. Chcą, żebyś udała się w inne miejsca, bo czasu jest mało.
— Dobrze — odparła. — Powiedz im, że podporządkujemy się.
— Piszą też, żebyście uważali. Macie unikać niebezpiecznych sytuacji.
— Augie, obudź się.
Emma nie zawsze dobrze sypiała, a czasem włóczyła się nocą po statku. Nie pamiętała potem, co robiła. Może nawet wdała się w jakiś przelotny romans z kapitanem. Nie obchodziło go to specjalnie. O ile tylko była dostępna, kiedy jej potrzebował. Teraz jednak szarpała go za ramię, usiłując obudzić z naprawdę głębokiego snu. Pierwszą rzeczą, która przyszła mu do głowy, było, że „Edward J. Zwick” ma wyciek.
— Co się dzieje? — spytał, spoglądając na nią. Była cała w skowronkach.
— Augie, mamy temat.
Próbował wymyślić, co to może być. W każdym razie, pomyślał, to mogłoby poczekać do rana.
— Oni mieli wypadek — powiedziała. — Niektórzy z nich tam utknęli. Próbują znaleźć jakiś statek, który ich wyciągnie, i jak dotąd im się nie udało.
To go obudziło.
— Jaki wypadek? Ktoś zginął?
— Tak. Dwie albo trzy osoby. A wiesz, kto jest pośród rozbitków? MacAllister.
— Mój Boże. To pewne?
— Całkowicie.
— Jak to się mogło stać?
— Nie wiem. Nie podali jeszcze żadnych szczegółów. Ale mamy fantastyczny temat. — Cmoknęła go w policzek. — Kontaktowałam się już z nimi. Z Clairveau. I nie ma żadnej konkurencji w odległości wielu lat świetlnych. — Klasnęła w ręce, dygocząc z radości.
Canyon nadal próbował zrozumieć, o co jej chodzi.
— Próbują ich stamtąd wydostać, tak?
— Do licha, Augie, nie wiem. Na razie na dwoje babka wróżyła. Ale jak będziemy mieli szczęście, trochę to jeszcze potrwa. Przynajmniej aż tam dolecimy.
— Niewykluczone, że będziemy mieli problem — rzekł Beekman.
Na ekranie widać było ocean i północną linię brzegową. Okolica wyglądała na szarą i skutą mrozem, a przypływ się cofnął. Marcel nie był pewien, czy chce usłyszeć, co Beekman ma do powiedzenia.
— Tak się dzieje — rzekł Beekman — kiedy nadciąga tsunami.
Marcel czekał z niecierpliwością. Trudno mu już było odczuwać jakiś poważny niepokój. Wybrzeże było długim łańcuchem wysokich gór. Był przygotowany na to, że coś się może dziać na morzu, ale był też przekonany, że linia brzegowa jest dość dobrze chroniona.
— A nadciąga?
— Niezupełnie. — Siedzieli w fotelach w gabinecie Beekmana. Dyrektor projektu miał na sobie zakupioną w Hongkongu koszulkę z nadrukiem przedstawiającym swawolne smoki. — To będzie kolejny bardzo wysoki przypływ. Problem polega na tym, że w miarę zbliżania się Morgana te przypływy będą coraz wyższe. Codziennie. Pole grawitacyjne Morgana oddziałuje na wody oceanu. Piętrzy je. To jest pierwszy etap.
— A jaki jest ostatni?
— Wody oceanu zostają wyrwane z miejsca.
— Gunny, to się nie zdarzy jutro.
Beekman skinął głową.
— Nie zdarzy się.
— Jeśli to jest problem, czemu wcześniej o tym nie rozmawialiśmy?
— Bo nie wyglądało na to, żeby ten czynnik miał okazać się istotny. Pasmo nadmorskie wyglądało na dostatecznie wysokie, by skutecznie odeprzeć ocean. Do chwili, aż dotrze on tak daleko na wschód, że przestanie to mieć znaczenie.
— Co się więc zmieniło?
— Niektóre części pasma mogą nie wytrzymać i po prostu się zapaść.
— Gdzie?
Beekman pokazał mu.
— Kiedy?
— Nie wiem. Może wytrzymają do chwili, aż woda przeleje się przez szczyty. Jeśli tak, nie mamy się czym przejmować. Ale mogą się też rozpaść.
— Dobrze. A kiedy najprawdopodobniej rozleci się pierwszy?
— Tego też nie wiemy. Nie mamy wystarczająco szczegółowych informacji.
— A zgadując?
— O północy w czwartek. Naszego czasu. Marcel zajrzał do kalendarza.
— Mają osiem dni. Czasu miejscowego.
— Tak.
— Parę dni już stracili.
— To nie powinien być problem. Mają dość czasu. Ale pamiętaj, Marcelu, że to tylko przypuszczenie.
Marcel pokiwał głową.
— Ostrzegę Hutch. — Odniósł wrażenie, jakby grodzie zacisnęły się wokół niego. — Mamy jakieś pomysły na plan B?