Выбрать главу

— To znaczy, jeśli „Tess” nie poleci?

— Otóż to. Potrząsnął głową.

— Jakoś nie mam nadziei na boską interwencję. Jeśli „Tess” nie poleci, to już po nich. Po prostu.

XV

Człowiek nigdy nie docenia w pełni cywilizacji, dopóki nie zgaśnie światło.

Gregory MacAllister, „Patrioci w szopie” (Dzieła wybrane)
Czas do rozpadu (prognoza): 210 godzin

— Musi być jakiś sposób.

Beekman miał przekrwione oczy.

— Gdyby był, byłbym niezmiernie uradowany, wiedząc, co to jest.

— Dobrze. — Marcel wstał i spojrzał na niego z góry. — Mówiłeś o wytrzymałości tego czegoś, co wycięliśmy z artefaktu. A gdybyśmy wycięli z niego kawałek?

— Po co?

— Żeby do nich dotrzeć. Żeby mogli wydostać się z powierzchni planety.

— Marcelu, to musiałoby mieć trzysta kilometrów długości.

— Gunny, mamy tu cztery statki nadświetlne, które można wykorzystać.

— Dobrze. Moglibyśmy mieć i czterdzieści. I załóżmy, że mamy długą rurę. Co z nią robimy?

— Wtykamy w atmosferę. Nie urwałaby się przecież pod własnym ciężarem, prawda?

— Nie — odparł Beekman. — Nie urwałaby się. Ale nie byłoby nad nią żadnej kontroli. Siły atmosferyczne ciągnęłyby ją wzdłuż ziemi z naddźwiękową prędkością. — Uśmiechnął się smutno. — Nie, nie chciałbyś się czymś takim przejechać.

Marcel był znużony całym tym defetyzmem.

— Dobrze — rzekł. — To ja ci powiem, co zrobimy. Masz na tym statku kilka niezłych mózgów. Zbierz tych ludzi razem, i to natychmiast, niech odłożą wszystko inne. I znajdźcie jakieś rozwiązanie.

— Marcelu, przy odrobinie szczęścia odlecą na „Tess”.

— Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. A jeśli poczekamy aż do tego momentu, nie będzie już czasu na wymyślenie innej opcji. — Pochylił się i chwycił Beekmana za ramię. — Możesz uznać to za wyzwanie intelektualne, jeśli chcesz. Tylko coś wymyśl.

Chiang nadal nie spał, gdy na wschodzie pojawił się Morgan. Otaczające planetę gwiazdy zbladły w jego poświacie, która miała niebieskawe zabarwienie. Była znacznie jaśniejsza niż poprzedniego wieczora. Nieomal było widać tarczę.

Pełnił wachtę przy tym złowrogim świetle. Kiedy przejął ją Nightingale, Chiang długo leżał i patrzył, jak planeta przemieszcza się wśród drzew. Miał wrażenie, że dopiero zasnął, kiedy Kellie obudziła go.

— Czas ruszać, chłopie.

Siedzieli, niewyspani, wokół ogniska, jedząc na śniadanie resztki mięsa stwora. Hutch ogłosiła, że ma wieści z „Wendy”.

— Podejrzewam, że niezbyt dobre — rzekł MacAllister.

— Istotnie, niezbyt. Mamy o dzień albo dwa mniej — wyjaśniła Hutch. — Na północnym wybrzeżu powstają wysokie przypływy. Z powodu zbliżania się Morgana. Są tam góry, ale istnieje możliwość, że woda wedrze się na równiny.

— Za parę dni?

— Mamy nadal sporo czasu.

— Przypuszczają, że jak się wedrze, dojdzie aż do wieży? — spytał Nightingale.

— Tak sądzą.

— To musimy się pośpieszyć — rzekł Chiang.

Krótkie dni zaczęły im dokuczać i podjęli dyskusję: czy próbować znów przestawić się na dwudziestoczterogodzinny zegar i po prostu ignorować wschody i zachody słońca?

Embry podsunęła, że to nie jest zbyt dobry pomysł, bo ich metabolizm już przystosował się do lokalnych warunków.

— Tak czy inaczej — dodała — nie sądzę, żebyście chcieli maszerować po ciemku.

Kiedy wyruszyli, zostało im tylko jakieś siedem godzin do zmroku.

— Dziś wyjdziecie poza linię śniegu — poinformował ich Marcel. — Wygląda na to, że odtąd będzie się wam szło łatwiej.

— Dobrze — odparła Hutch.

— I będziecie mieli jeszcze jedną rzekę do pokonania. Tym razem szeroką. Dotrzecie do niej pod koniec dnia.

— Jakieś mosty?

— Coś ty.

— Serio pytam; możesz nas naprowadzić na jakieś miejsce, gdzie będzie można łatwo się przeprawić?

— Wolicie szerokie, z łagodnym nurtem, czy wąskie z rwącym?

— Jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy po prostu przejść na drugą stronę.

— Stąd nie da się tego określić.

— To niech będzie szerokie z łagodnym.

Chiang nie przepadał za MacAllisterem. Ten traktował Kellie i Hutch, jakby były pachołkami i chłopcami na posyłki, osobami, których jedyną rolą jest ułatwianie życia ludziom takim jak on. Nightingale’a całkowicie ignorował. W stosunku do Chianga zachowywał się przyzwoicie, choć traktował go z pewną nutą protekcjonalności — tylko że dziennikarz zachowywał się tak wobec prawie wszystkich.

Jego celem stał się nawet gazowy gigant. Choć inni wyrażali się o zbliżającym się horrorze z trwogą, MacAllister zaczął mówić o planecie, używając pełnego imienia i nazwiska jej odkrywcy. Najpierw mówił o niej „Jerry Morgan”, potem po prostu „Jerry”.

— Cóż, zauważyłem, że Jerry jest dziś wyjątkowo jasny.

Albo:

— O, Jerry zmienił się w rogalik.

Chiang rozumiał, że słynny dziennikarz się boi, może nawet bardziej od pozostałych, bo musi też bronić swojej reputacji i pewnie nie wie, jak się zachowa, jeśli sytuacja się pogorszy zamiast poprawić.

Pokrywa śnieżna była coraz cieńsza. Zaczęli się pozbywać rakiet śnieżnych.

Wyszli na szeroką równinę. Czasem pojawiały się niskie, falujące wzgórza, kępy drzew i gęstych krzewów. Wczesnym przedpołudniem dwa dwunogi o jesiennych barwach, które wyglądały, jakby były zbudowane z kłów i pazurów, przypuściły skoordynowany atak z dwóch stron. Ukryły się między wzgórzami i zaatakowały przechodzącą grupę. Udało się je odgonić za pomocą laserów, a MacAllister skomentował, że prymitywne formy życia nie miały szans przy kimś, kto ma jaja i niezłą broń. Spojrzał znacząco na Nightingale’a, ale Hutch wkroczyła między nich.

Twarda, włóknista trawa przebijała się spod śniegu, który koło południa całkiem znikł. Pojawiły się fioletowe i żółte krzewy z grubymi gałęziami i szerokimi liśćmi, które wyglądały na tak ostre, że mogły przeciąć skórę do krwi. Minęli linię drzew i słońce zbladło za baldachimem liści i gałęzi. Ośmionogie stworzenia wspinały się na drzewa i po raz kolejny Nightingale pożałował, że nie mają czasu na badania.

Były małe i na tle lasu prawie niewidoczne. Ich tylna część przypominała skorupę orzecha, a głowy miały trójkątne. Miały czułki, dzioby i żuwaczki, które nieustannie się poruszały. Zauważył, że kiedy się do nich zbliża, czułki przemieszczają się w jego kierunku. Niektóre stworzenia przemieszczały się na drugą stronę pnia, poza zasięg wzroku. Jedno schowało się do skorupy jak żółw i tkwiło nieruchomo, przyczepione do grubej kory. Kiedy Chiang się zbliżył, spryskało go czarną cieczą. Celowało w stronę oczu. Spłynęła po polu siłowym.

Wystraszony Chiang cofnął się i upadł. Pomagając mu wstać, Nightingale rzekł:

— Masz szczęście. Nic nie wiemy o tych stworzeniach. Dobrze jest nie osądzać po wyglądzie. Jeśli zobaczysz coś, co wygląda jak pręgowiec, to nie zakładaj, że będzie się tak samo zachowywać.

— Musimy iść — odezwała się Hutch. — Nie ma czasu na podziwianie zwierzątek.

Niektóre z drzew wyglądały na źródło twardego drewna — jak dąb czy klon. Inne miały miękkie, giętkie pnie i krótkie, kolczaste gałęzie. Zwieszały się z nich pękate, fioletowe owoce. Hutch odłamała kawałek, wyłączyła pole i spróbowała. Na jej twarzy pojawiło się zadowolenie.