— Niezłe — mruknęła.
Chiang również chciał skosztować, ale potrząsnęła głową.
— Poczekajmy chwilę. Zobaczymy, co się stanie.
Przedzierali się przez gęste poszycie, gdy Chiang o mało nie wpadł do wąwozu. Wyglądało to, jakby grunt znikł mu spod nóg. Najpierw pomyślał, że to po prostu dziura, ale tam, gdzie poszycie było mniej gęste, widać było sześciometrową rozpadlinę i twarde skały wśród mocnych roślin. MacAllister chwycił go za ramię i po nerwowych kilku sekundach, kiedy walczyli o odzyskanie równowagi, odciągnął go od przepaści.
— Oboje mamy wobec ciebie dług, Mac — odezwała się Kellie, po raz pierwszy zwracając się do niego w ten sposób bez drwiny w głosie.
Teren stawał się coraz bardziej nierówny, poorany wąwozami i rozpadlinami.
Znów pojawił się problem sprowadzenia MacAllistera ze stromizny. Próbowali użyć liny, ale była cienka i gładka, więc trudno było się jej trzymać. Zaś owinięcie go w pasie i opuszczenie urągało jego godności.
Hutch rozejrzała się po okolicy, znalazła jakieś pnącza, które wspinały się na pnie i zwisały z gałęzi, i spróbowała je zerwać. Pnącze opierało się i musieli się wszyscy przyłożyć, żeby oderwać je od drzewa. Kiedy już mieli wystarczająco długi kawałek, Hutch odcięła je i MacAllister, który wtedy był już cały posiniaczony i otwarty na wszelkie rozwiązania, zgodził się. Mógł się go trzymać, kiedy schodzili w dół, a nawet pomagać innym w schodzeniu. Kiedy grunt się wypłaszczył, wczesnym popołudniem, wyrzucił pnącze, ale Hutch podniosła je, zwinęła w pętlę i założyła na ramię.
Chiang zauważył, że MacAllister już nie proponuje, żeby wszyscy szli szybciej, podczas gdy on zostanie w tyle. W milczeniu walczył, by nie dopuścić do poniżenia, i ciężko pracował, żeby utrzymać tempo.
Zatrzymali się przy stawie ukrytym wśród drzew i skał.
— A może by tak się zatrzymać — zaproponowała Hutch — i trochę umyć?
Kellie już ściągała bluzę.
— Jestem za — odparła. — Wy, chłopaki, oddalcie się trochę i rozpalcie ognisko. I pilnujcie szlaku.
— A jeśli coś ci się przytrafi?
Zaśmiała się.
— Moje ubrania pobiegną po pomoc.
Mężczyźni oddalili się. Hutch wyjęła mały kawałek mięsa i rzuciła go do wody, żeby zobaczyć, co się stanie. Nic się nie stało, więc stanęła na straży. Kellie wyłączyła pole i założyła ręce na piersi, by nie tracić ciepła. Wzięła głęboki oddech i zdjęła kombinezon.
— Mamy coś na zapalenie płuc? — spytała.
— To co zawsze — uśmiechnęła się Hutch. — Kawę.
Miejsce wyglądało na bezpieczne. Żeby nie tracić czasu, Hutch podała jej mydło i myjkę, położyła dwa ręczniki i jeszcze jedną myjkę, odłożyła broń na kamień na brzegu, po czym zdjęła sprzęt i ubranie i weszła do wody. Była lodowata.
— Nie ma to jak szybki skok — rzekła Kellie, dygocząc zębami tak bardzo, że ledwo była w stanie wypowiedzieć słowo.
Lodowaty wiatr zmarszczył powierzchnię wody.
— Klub morsów nudystów — rzekła Hutch.
— Woda jest cieplejsza od otoczenia. Jak już się przyzwyczaisz.
— Jasne.
Tak w istocie było. Zimna woda była szokiem, ale kiedy Hutch weszła głębiej, czując, jak zimna woda omywa jej uda, biodra, a następnie sięga do piersi, jej ciało przystosowało się do niskich temperatur. Przykucnęła, by w jak najmniejszym stopniu mieć kontakt z zimnym powietrzem.
Kellie natarła się mydłem i podała je Hutch, która szybko natarła nim myjkę, a następnie zaczęła zdrapywać z siebie nagromadzony przez kilka dni brud i pot.
Kellie umyła się najlepiej, jak mogła, i zanurzyła się. Wynurzyła się na zimne powietrze, dygocząc. Hutch, także na wpół zamarznięta, przysunęła się bliżej niej i objęły się, dzieląc się ciepłem ciała. Kiedy wspólny dygot nieco zelżał, przynajmniej na tyle, że mogły mówić, Hutch spytała Kellie, czy nic jej nie jest.
— W porządku — odparła Kellie.
Wróciły na płyciznę, dokończyły mycie, chwyciły ręczniki i wytarły się do sucha. Potem, nadal nagie, włożyły pasy, uruchomiły pole i włączyły ogrzewanie.
Co za rozkoszny moment. Hutch stała w słońcu i odruchowo założyła ramiona na piersi, by napawać się ciepłem.
— Niezły numer — rzekła Kellie. — Musimy to kiedyś powtórzyć.
— Na zawsze razem — rzekła Hutch.
Spojrzały po sobie, a Hutch nie była całkiem pewna, co właściwie się stało.
Kiedy wróciło czucie, zajęły się praniem ubrań. Od czasu do czasu Chiang wołał i pytał, czy im nie pomóc. Kellie zapewniała go, że sobie świetnie radzą, ale Hutch widziała, że czerpie z tej gry ogromną przyjemność.
Kiedy skończyły, wręczyły ubrania Chiangowi, a on przyniósł im koce. Ubrania zawiesiły nad ogniem, po czym objęły wachtę, w kocach, zaś mężczyźni udali się nad staw. Godzinę później wszyscy byli ubrani i znów ruszyli w drogę.
Chiang nie był pewien, co myśleć o Kellie. Zagrożenie, w jakim oboje się znaleźli, tylko podsyciło jego pożądanie. Poważnie zastanawiał się nad oświadczynami. Kilka dni temu, na „Wendy”, taki pomysł wydałby się absurdalny. Teraz jednak wydawało mu się, że to dobra myśl — zaproponować tej niezwykłej kobiecie wspólne życie i przekonać się, czy ona też tego chce. Uznał, że tego chce, i podejrzewał, że nigdy nie będzie lepszej okazji.
Dziś wieczorem zapyta.
Robiło się ciemno, kiedy dotarli do brzegu rzeki.
— Marcel powiedział, że jest szeroka? — warknął MacAllister. — Toż to Mississippi!
Była szeroka, ale w zamierającym świetle wyglądała na spokojną i leniwą. Chiang ocenił, że gdyby była zamarznięta, można by ją pokonać w dziesięć minut.
— Marcelu, czy ona przypadkiem nie płynie w kierunku lądownika? — spytała Hutch.
— Przykro mi, nie. Nie da się podróżować łódką.
— Jak się przedostaniemy na drugą stronę? — spytał MacAllister.
Miała stabilny nurt.
— Nie będziemy pływać — rzekła Hutch.
Nightingale pokiwał głową.
— To dobra decyzja z kilku powodów.
Wskazał coś i Chiang zobaczył parę oczu unoszących się nad poziom wody i spoglądających w ich stronę.
— Aligator? — spytała Kellie.
— Nie wiem — odparła Hutch.
Nightingale powtórzył test Hutch i rzucił do wody mały kawałeczek mięsa. Na powierzchnię natychmiast wystrzeliła jakaś płetwa, a potem woda się zakotłowała.
Coś zawyło w listowiu po drugiej stronie rzeki. Potem rozległ się głośny hałas, pisk i odgłos bicia skrzydłami. Duże stworzenie, przypominające lisa z czarnymi skrzydłami, wzbiło się w powietrze i znów zapanowała cisza.
Chiang przyjrzał się drzewom.
— Ktoś ma doświadczenie w budowaniu tratw?
— Wystarczy powiązać ze sobą kilka pali, nie? — spytała Kellie.
— To powinno być dla nas wszystkich budujące doświadczenie — oświadczył MacAllister.
Dowcip słowny wywołał mniej lub bardziej szczery śmiech.
— Bierzemy się do roboty — oznajmiła Hutch. — Zetniemy teraz drzewa, zostaniemy tu do jutra, a z samego rana zbudujemy tratwę.
— Ile dziś przeszliśmy? — spytał MacAllister.
— Nieźle — odparła Hutch. — Dwadzieścia kilometrów.
— Dwadzieścia?
— No, dziewiętnaście. Ale to i tak nieźle.