— Nieźle — odparła Hutch. — Dwadzieścia kilometrów.
— Dwadzieścia?
— No, dziewiętnaście. Ale to i tak nieźle.
Chiang spędził cały wieczór dodając sobie odwagi. Kiedy pnie były ścięte, a pnącza zebrane, Kellie usiadła z boku, jedząc. Gdy skończyła i włączyła z powrotem skafander, pomyślał, że to chyba dobry moment. Przełączył się na prywatny kanał i przystąpił do dzieła.
— Kellie. — Glos mu drżał.
Zwróciła się w jego stronę, w świetle ogniska nie było wyraźnie widać jej twarzy. Patrzył na tańczące na niej cienie i wydała mu się najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu.
— Tak, Chiang?
Ruszył w jej stronę, by natychmiast uznać, że lepiej będzie zostać na miejscu.
— Ja… chciałem ci powiedzieć, że cię kocham.
Długa cisza. Cienie nadal tańczyły.
— Szukałem okazji, żeby ci o tym powiedzieć.
Skinęła głową.
— Wiem.
To wytrąciło go z równowagi.
— Wiesz?!
Nigdy jej nic nie mówił.
— Pewnie.
Wstał, czując, że musi coś zrobić, ale przysiadł i pogrzebał w ognisku.
— A mogę spytać, co ty na to?
— Lubię cię — odparła cicho.
Czekał.
Chyba była trochę zagubiona. Zastanawiał się, czy szuka w sercu jakichś uczuć do niego, czy też myśli, jak tu bezboleśnie dać mu kosza.
— Nie wiem — rzekła łagodnie. — Okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, są takie, że… Trudno mi dojść do jakichś wniosków.
— Rozumiem — rzekł.
— Nie wiem, czy rozumiesz, Chiang. Wszystko jest teraz jakieś takie… intensywne. Nie ufam własnym uczuciom. Ani twoim. Bardzo emocjonalnie do wszystkiego podchodzimy. Poczekajmy, aż znajdziemy się z powrotem na pokładzie „Wendy”. Kiedy już nie będziemy stali okrakiem między życiem a śmiercią. Jeśli wtedy spróbujesz jeszcze raz, z przyjemnością to usłyszę.
Nightingale objął wachtę. Obejrzał teren biwaku, od razu znalazł kilka miejsc, z których coś mogło niepostrzeżenie się podkraść, i uznał, że najlepiej będzie zająć stanowisko przy rzece, gdzie znajdowała się połać pustej ziemi. Chiang wziął pojemnik na wodę i poszedł nad rzekę. MacAllister nazbierał trochę gałęzi i rozpalił ogień. Kobiety podjęły dyskusję nad planowanym wyglądem tratwy.
Nightingale przyglądał się wodzie. Przy brzegu była płytka, ale błotnista i ciemna. Zobaczył, że Chiang się krzywi i wchodzi do wody. Nightingale spytał go, co robi, a Chiang wyjaśnił, że tam woda jest czystsza. Nabrał trochę i chyba nadal nie był zadowolony z wyniku, bo ją wylał i wszedł głębiej.
— To nie jest dobry pomysł — mruknął Nightingale. — Daj sobie spokój. Wymyślimy coś innego.
— To nie… — Wyraz twarzy Chianga zmienił się nagłe. Zaczął krzyczeć. Coś złapało go za stopę. Upadł i zniknął pod wodą.
Nathingale wyszarpnął laser, włączył go i pobiegł w stronę Chianga. Nie wiedział, dlaczego Chiang upadł, ale dostrzegł szaroniebieskie macki.
Coś go złapało, owinęło się wokół jego kostki i próbowało wciągnąć go pod wodę. Potem złapało go za ramię. Nathingale strzelił w wodę. Skądś trysnęła ciecz koloru błota. O mało nie upuścił lasera.
Przybiegł MacAllister z laserem w dłoni i rzucił się w sam środek bitwy. Strzelał dookoła jak szalony. Woda zasyczała, macki eksplodowały. Nathingale uwolnił siebie, a potem Chianga. Zanim przybiegły kobiety, było już po wszystkim, parę sekund po tym, jak walka się zaczęła.
— Wszystko w porządku, drogie panie — oświadczył MacAllister, dmuchając w laser jak w lufę staroświeckiego rewolweru. — Już po strzelaninie.
Tej nocy widzieli już wyraźnie tarczę Morgana. Przypominała malutki półksiężyc.
Rankiem zmontowali tratwę. Powiązali pnie ze sobą i przycięli je. Hutch, niepewna swoich umiejętności inżynierskich, zarządziła zamocowanie elementów skośnych, które miały wzmocnić tratwę. Wycięli wiosła i drągi, odbyła się też dyskusja na temat żagla, ale Hutch ją ucięła, mówiąc, że i tak nie potrafią go zmontować.
Wyglądało na to, że nocowali przy wodopoju. Zwierzęta pojawiały się od czasu do czasu, patrzyły z ciekawością na przybyszów, utrzymywały dystans, zanurzały pyski w wodzie, po czym znikały w lesie.
Gdy tratwa była gotowa, słońce świeciło już wysoko. Ciesząc się, że mogą znów wyruszyć, weszli na pokład i odbili od brzegu.
Dzień był nienaturalnie ciepły. Prawie tak ciepły, że można było wyłączyć skafandry. MacAllister usiadł na przodzie z zamiarem czerpania przyjemności z przejażdżki.
Wypatrzyli wcześniej miejsce nadające się do lądowania. Był tam kawałek plaży i wyglądało na to, że nie ma skał. Miejsce znajdowało się jakieś pół kilometra w dół biegu rzeki.
Nightingale przyglądał się mijanym brzegom. W końcu zwrócił się do Hutch.
— To była zbrodnia, zostawić tak tę planetę — mruknął.
— Akademia twierdzi, że mieli ograniczone środki.
— To takie oficjalne gadanie. Tak naprawdę chodziło o walkę o władzę na dość podrzędnym poziomie. Dyskusja nad eksploracją była jak przeciąganie liny. Wygrała niewłaściwa strona i już tu nie wróciliśmy. — Spojrzał na czubki drzew. — Nigdy nie miało to ze mną nic wspólnego, ale wziąłem winę na siebie.
MacAllister zasłonił oczy przed słońcem.
— Przerażająca dzicz — rzekł.
— Nie wiedział pan o tym, panie MacAllister? — spytał Nightingale.
— Nie wiedziałem o czym?
— Że przyczyną decyzji była polityka wewnętrzna. I że zrobiono ze mnie kozła ofiarnego.
MacAllister wydał długie westchnienie.
— Randall — rzekł — zawsze istnieje coś takiego jak polityka wewnętrzna. Nie sądzę, że ktokolwiek przypuszczał, iż to ty jesteś winien zakazu eksploracji. Po prostu ułatwiłeś to ludziom, którzy mieli inne priorytety. — Spojrzał w dół rzeki. — Co za szkoda, że nie możemy popłynąć tą tratwą aż do lądownika.
Kellie obserwowała coś za nimi. Nightingale obrócił się i zobaczył stado ptaków lecących wolno z tyłu, ze stałą prędkością. Nie, nie ptaków, poprawił się. Przypominały raczej nietoperze.
Ustawiły się w klucz w kształcie litery V, z węższą częścią skierowaną w ich stronę.
Nie, to nie były także nietoperze. Zmylił go rozmiar, ale w rzeczywistości przypominały raczej ważki.
Ważki? Ich ciało było podzielone na segmenty długości przedramienia. Miały podobną rozpiętość skrzydeł jak pelikany. Zaniepokoiła go szczególnie jedna rzecz: miały trąbki przypominające sztylety.
— Spójrzcie w górę — rzekł. Wszystkie oczy skierowały się do tyłu.
MacAllister wstał i wyjął laser.
— Dobrze — powiedział. — Witajcie na Deepsix, gdzie komary obalają ludzi na ziemię i dopiero wtedy kąsają.
— Chyba są nami zainteresowane — zauważyła Hutch.
Zauważyli, że pojawił się kolejny problem: byli już prawie na środku rzeki i prąd znosił ich szybciej, niż przewidywali. Było oczywiste, że nie trafią w wyznaczony punkt.
Rzeka była zbyt głęboka, by użyć drągów. Chiang i MacAllister złapali za wiosła i szaleńczo wiosłowali, ale nie udało im się wiele zyskać i mogli tylko patrzyć, jak mijają upatrzoną plażę.
Ważki trzymały się tuż za nimi.
Widać było, że się jakoś porozumiewają. Wykorzystywały wiatr, czasem tylko machając skrzydłami, by nieco przyspieszyć.
— Jak sądzisz, czy one mogą być mięsożerne? — zwróciła się do Nightingale’a Hutch.