Выбрать главу

— Jasne — odparł. — Ale jest bardziej prawdopodobne, że żywią się krwią.

— Paskudne są — mruknął MacAllister.

Hutch zgodziła się z nim.

— Jeśli podlecą bliżej, zestrzelimy je.

— Może to wcale nie takie złe — podsunął Chiang — że ta planeta niedługo przestanie istnieć.

MacAllister zaśmiał się głośno, aż echo poszło po rzece.

— To nie jest specjalnie naukowe podejście — odparł. — Ale popieram cię, chłopcze.

— Och, niechże się pan zamknie — warknął Nightingale. — Te stworzenia są niebywale skuteczne, a przez to ciekawe. To jest jedyna tak stara planeta, jaką znamy, jedyna, na której widać skutki sześciu miliardów lat ewolucji. Dałbym się pociąć za możliwość prowadzenia tu poważnych badań.

— Już raz o mało się pan nie dał pociąć. — MacAllister potrząsnął głową, a w jego oczach było widać rozbawienie.

— Pan i ta cała mania szalonego naukowca…

Chiang odłożył wiosło i położył je na pokładzie.

— Szykują się do ataku.

Nightingale też to dostrzegł. Przedtem leciały w kluczu w kształcie luźnego V, rozciągnięte na długości jakichś czterdziestu metrów. Teraz zbiły się w ciasną grupę i leciały prawie skrzydło przy skrzydle.

MacAllister patrzył, jak Nightingale wyciąga laser.

— Nie jestem pewien — rzekł — że to jest najlepsza broń w tej chwili. — Włożył swój laser do kieszeni i sięgnął po wiosło. — Taaa — mruknął i zamachnął się kilka razy. — To powinno starczyć.

Ważki cały czas się zbliżały, co chwila zmniejszając dystans o kilka metrów. Potem zrobiły coś zdumiewającego. Podzieliły się na trzy oddzielne eskadry, jak miniaturowe myśliwce. Jedna trzymała się tyłu, dwie odsunęły się na prawo i lewo i zbliżyły do tratwy.

Hutch wyciągnęła rękę. Czekajcie.

Zaczęły ich otaczać.

Tratwa dryfowała, znoszona w dół rzeki.

— Czekajcie.

Te z tyłu znalazły się w zasięgu broni. Kellie i Chiang stali tam twarzą do nich.

— Jeszcze nie — rzekła Hutch. — Jeśli nas zaatakują, uważajcie, gdzie strzelacie. Nie chcę, żeby ktoś został przez przypadek postrzelony.

Hutch stała na bakburcie, MacAllister na sterburcie. Nightingale przyklęknął przy Hutch na jednym kolanie. Osaczające ich formacje znalazły się w zasięgu.

— Na trzy — powiedziała. — Raz…

— To wcale nie musi być agresywne zachowanie — zauważył MacAllister.

— Dwa…

— Dopóki rzeczywiście nie zaatakują, nie dowiemy się. Wyglądają na inteligentne. Może próbują nawiązać kontakt.

— MacAllister zmienił pozycję, żeby stawić czoło niebezpieczeństwu.

— Powiedz im „cześć”, Randy.

— Trzy. Strzelajcie.

Rubinowe promienie przeszyły powietrze.

Kilka stworzeń od razu upadło w wodę, wijąc się, z dymiącymi skrzydłami. Jedno wylądowało w miejscu, gdzie natychmiast wychynęła para głodnych szczęk, i znikło pod powierzchnią wody.

Reszta ruszyła do ataku. Powietrze wypełniło się szumem skrzydeł i kakofonią wrzasków i pisków. Jedno ze stworzeń wbiło trąbkę w ramię Hutch i MacAllister rzucił się w jej kierunku, przewrócił ją, o mało nie zrzucając do wody, ale złapał stwora, szarpnął go i cisnął nim o pokład. Promienie laserów trafiły dwa następne stworzenia w powietrzu. Nightingale stanął za MacAllisterem i zdjął dwa jednym strzałem.

MacAllister stał nad leżącą Hutchins jak pretorianin, machając wiosłem i waląc po łbach zbliżających się napastników. W całym zamieszaniu wypełnionym krwią, krzykami, furią i elektrycznym sykiem laserów Nightingale z niechęcią zauważył, że ten dureń stał się bohaterem dnia.

I nagłe wszystko się skończyło. Ważki odleciały. Nightingale naliczył tylko pięć ocalałych. Zgrupowały się i przez chwilę myślał, że zaraz nastąpi drugi atak. Odleciały jednak z wiatrem, ledwo ruszając skrzydłami, i skierowały się w stronę brzegu.

Rozejrzał się, upewnił, że nikt nie został poważnie ranny, i słuchał, jak Hutch uspokaja Marcela. Siedziała na pokładzie, trzymając się za zranione ramię.

— Boli — powiedziała.

Marcel słuchał i milczał. Kiedy Hutch skończyła mówić, usiadł koło jednego z ekranów ściennych, na których mógł oglądać obraz z powierzchni Maleivy III.

Nigdy nie czuł się aż tak bezradny.

XVI

Jeśli jest jakaś cecha charakterystyczna, którą wykazują wszystkie istoty rozumne, jest to przekonanie o ich znaczeniu jako jednostki. Można to dostrzec w zostawianiu po sobie różnych śladów. Zatem jedyna znana nam rasa obcych, która sięgnęła gwiazd, zostawiała w rozmaitych dziwnych miejscach pomniki samych siebie. Nokowie, ze swoją dziewiętnastowieczną technologią, umieszczali swoje podobizny we wszystkich parkach. Na Ziemi mamy piramidy. Płacimy też szkołom i kościołom, żeby nazywały naszymi imionami budynki, nagrody i parkingi. Każdy przygłup, który otrzyma awans na majstra, jest przekonany, że reszta ludzkości będzie patrzeć na niego z zachwytem i będzie z zapałem polować na wszystkie informacje na jego temat, jakie tylko uda jej się zdobyć.

Gregory MacAllister, „Dureń w siodle” (Dziennikarz na wolności)
Czas do rozpadu (prognoza): 180 godzin

Na pokładzie „Wendy” nie było jednego pomieszczenia, w którym wszyscy mogliby się pomieścić. Beekman uciekł się więc do kompromisu, zapraszając kilka najważniejszych osób do sali konferencyjnej. Kiedy już się tam zebrali, poprosił technika o połączenie ich z resztą statku.

Rozpoczął spotkanie od podziękowania im za przybycie.

— Panie i panowie — mówił dalej. — Wszyscy jesteśmy świadomi sytuacji na powierzchni. Jeśli będziemy mieli szczęście, nie będziemy musieli podejmować działań alternatywnych. Ale jeśli nie, taka potrzeba się pojawi, bo pięć osób może zginąć.

— Zaproszono nas do wzięcia udziału w tym locie, bo ktoś uznał, że jesteśmy twórczy. Mamy teraz szansę udowodnić, że to prawda. Mówiłem kapitanowi, że jeśli plan odzyskania i zainstalowania kondensatorów się nie powiedzie, nie mamy żadnej alternatywnej metody ocalenia tych ludzi. Chciałbym, żeby państwo mi udowodnili, że się mylę.

— Nie muszę państwu mówić, że mamy mało czasu. I chyba nie muszę także informować, że sam nie dostrzegam żadnych możliwości. Dlatego właśnie jesteście nam potrzebni. Naciągnijcie coś, co jest możliwe. Wymyślcie jakiś plan. Znajdźcie rozwiązanie.

— Nie chcę, żebyście marnowali czas, siedząc tu. Ale będę czekał. Dajcie znać, jak będziecie coś mieli.

Wciągnęli tratwę na brzeg, wyszli z wody i padli na ziemię. Kellie przyniosła apteczkę, a Nightingale zajął się opatrywaniem rannych. Przez pole nie przenikały żadne toksyny ani czynniki biologiczne, więc jedynym problemem była utrata krwi.

Mimo optymistycznego raportu złożonego dla „Wendy”, tylko Nightingale nie został ranny w ataku.

Na szczęście rany były powierzchowne, ale Kellie i MacAllister stracili zbyt dużo krwi, żeby mogli iść dalej.

Napastnicy dwukrotnie ukąsili Kellie w prawą nogę, Hutch w ramię, MacAllistera w szyję. Rana wyglądała na bolesną, ale MacAllister tylko skrzywił się i zrobił to co zwykle, czyli wygłosił jakąś kąśliwą uwagę na temat przodków ważek. Chiang miał ukąszenia na brzuchu i na ramieniu.