Выбрать главу

Nikt nie protestował, kiedy padła propozycja odpoczynku, i gdy tylko oddalili się trochę od rzeki, rozsiedli się. Wszyscy zżymali się z powodu straty czasu, ale po prostu nie było sposobu, żeby temu zaradzić. Nightingale był tak wyczerpany emocjonalnie, że najchętniej by zasnął, ale był jedynym członkiem grupy, który nie odniósł ran, więc objął wachtę.

Odpoczywali przez cztery godziny, po czym Hutch obudziła ich i zarządziła wymarsz.

Las był pełen owadów, kwiatów, włochatych krzewów i płożących lian. Owady bzyczały na kwiatach, przenosząc pyłek sposobem uświęconym od dawna, znanym w każdej biosferze. Był to kolejny dowód na prawdziwość zasady, że natura zawsze wybiera sposób najprostszy. Zwierzęta różniły się wyglądem zewnętrznym, ale głównie w szczegółach. Czasem pojawiały się stworzenia przypominające małpy i wilki. Bardzo przypominały spokrewnione z nimi zwierzęta spotykane na innych planetach. Małpy miały długie uszy i bezwłose twarze i przypominały malutkich ludzi. Wilki były większe od ich dalekich kuzynów i miały potężne ciosy. Było nawet koniowate stworzenie, które od biedy mogło uchodzić za jednorożca.

Różnice nie kończyły się na wyglądzie. Obserwowali grupę wilków, omijających z daleka długoszyją pseudożyrafę, która z zadowoleniem żuła gałąź, nie zwracając na nich żadnej uwagi. Czy jej mięso było trujące? Czy może potrafiła żądlić na odległość? Albo spryskiwać odorem jak skunks? Nie wiedzieli i nie mieli czasu ani ochoty (z wyjątkiem Nathingale’a) zostawać tu na tyle długo, żeby się dowiedzieć.

Pojawiły się dwa kolejne potencjalne zagrożenia. Jednym z nich był zielonoszary wąż rozmiarów pytona. Patrzył na nich oczami czarnymi jak paciorki. Ale albo nie był głodny, albo wyczuł, że przerośnięte małpy nie będą łatwą zdobyczą.

Drugim był kot, identyczny jak widziany w okolicach wieży. Ten wyszedł z krzaków i podszedł do nich, jakby byli starymi przyjaciółmi. Pewnie spodziewał się, że zaczną uciekać. Kiedy się nie ruszyli, zawahał się na moment, po czym pokazał im paszczę pełną siekaczy. To wystarczyło: zastrzelili go bez cienia żalu i bez problemu.

Rosnące wszędzie rośliny reagowały na światło, a uważny obserwator mógł dostrzec, że ich płatki obracają się za wędrującym po niebie słońcem. Pojawiające się gdzieniegdzie cienie, dziwne organy i struktury sprawiły, że Nightingale zaczął podejrzewać, iż las ma oczy. W jakiś roślinny sposób był świadomy ich marszu. I śledził ich z czymś w rodzaju boskiego spokoju.

Za jakieś kilkaset lat Maleiva i otaczające ją planety wyjdą z obłoku i znów zapanują normalne warunki. To znaczy zapanowałyby, gdyby planeta nadal tu była. Las robił wrażenie wiecznego.

Nightingale zastanowił się, czy las, w jakiś nieokreślony sposób, wie, co się stanie.

A jeśli tak, czy go to w ogóle obchodzi?

— Hej, Hutch — to głos Chianga. — Tylko spójrz na to. Chiang i Kellie poszli nazbierać drewna na ognisko.

Hutch siedziała na kłodzie i ćwiczyła rękę. Wstała i znikła w lesie. MacAllister, który pełnił wachtę, trzymał się blisko, ale nieustannie zerkał w stronę Nightingale’a ze znużeniem w oczach, jakby chciał powiedzieć, że nie ma cierpliwości do cudzego entuzjazmu. Mogliby spotkać tu brontozaura i nic by go to nie obeszło. Dla niego nie liczyło się nic poza powrotem do domu. Wszystko inne było bez znaczenia.

— To mur! — rzekła Kellie. Nightingale widział światło ich latarek w ciemności.

MacAllister sprawdził godzinę, jakby miała ona cokolwiek wspólnego ze zmianami dni i nocy. Na orbicie była prawie dwunasta, ale Nightingale nie miał pojęcia, czy chodzi o północ, czy południe. MacAllister zresztą też nie.

Nightingale był straszliwie znużony. Siedział z zamkniętymi oczami i pozwalał, by głosy przepływały obok niego. Jakiś mur nie wydawał mu się ani trochę istotny.

Przez kilka minut nic się nie działo, choć słyszał, jak się przemieszczają. W końcu, nie mogąc opanować ciekawości, zapytał, co mają.

— To tylko mur — rzekł Chiang. — Sięga nam do ramion.

— Budynek?

— Mur.

W krzakach się zakotłowało. Zwierzęta o coś walczyły.

— Bardzo zarośnięty — poinformowała Kellie. — Musi być strasznie stary.

Nightingale’owi przyszło do głowy, że mógłby wstać.

— Jest z kamienia?

— To wygląda raczej jak cegła.

— Widać koniec?

— Tam dalej. Zakręca.

— Tam jest brama. Z łukiem.

Przez kilka minut miotali się po krzakach, nie wydając żadnych odgłosów poza mruknięciami. Potem odezwał się podekscytowany Chiang.

— Wydaje mi się, że tam jest budynek.

Nie widzieli żadnych budowli od chwili opuszczenia wieży. Nightingale poddał się i sięgnął po laskę. MacAllister dostrzegł, że tamten ma kłopoty, i ruszył mu na pomoc.

— Wszystko w porządku, Gregory — rzekł Nightingale. — Poradzę sobie.

MacAllister zatrzymał się w pół kroku.

— Przyjaciele mówią do mnie „Mac”.

— Nie wiedziałem, że masz jakichś przyjaciół. — Nightingale sięgnął po latarkę i włączył ją.

Mac spojrzał na niego z lekkim uśmiechem, ale bez oznak gniewu.

— Co to za łuk?

— Zakrzywiony. Nad dwoma połówkami żelaznej bramy. Niewielkiej. Dość zardzewiałej. Ale są na niej jakieś symbole. Na tym łuku.

Nightingale, opierając się na lasce, ruszył w ich kierunku.

— Wyglądają tak samo jak te w wieży?

— Niewykluczone — odparła Hutch. — Trudno powiedzieć.

Zapiszczał metal. Ktoś otworzył bramę.

— Czemu nie widać, co jest w środku? — spytał Chiang.

Chodzenie było niełatwe. MacAllister westchnął głośno.

— Wyluzuj. Jak znajdą coś ważnego, dadzą znać.

— Już znaleźli coś ważnego, Gregory. — Położył nacisk na ostatnie słowo. — Może to jakaś wiejska posiadłość. Kto wie, co jest w środku?

— A co cię to obchodzi? To nie twoja działka.

— Bardzo chciałbym się dowiedzieć, kim byli tubylcy. A ty nie?

— Szczerze?

— Domyślam się odpowiedzi.

— Jasne. Wiem, kim byli tubylcy. Najprawdopodobniej byli kurduplami o twarzy jastrzębia, którzy walczyli za pomocą dmuchawek. Mordowali się w wojnach, a gdyby oceniać po tej wieży, byli gdzieś na poziomie średniowiecza. Hutch bardzo chciałaby wiedzieć, jakich bogów czcili i jak wyglądał ich alfabet. A kogo to obchodzi? Byli bandą dzikusów i tyle.

Nightingale podszedł do muru. Istotnie wyglądał na zbudowany z cegły. Był niski, prosty, zniszczony, pokryty roślinnością i pnączami. Randall zastanawiał się, jakie ręce go zbudowały.

Szedł dalej, aż dotarł do bramy. Była żelazna, kiedyś chyba pomalowana na czarno, ale teraz tak zardzewiała, że trudno było z całą pewnością określić. Jedno ze skrzydeł nadal poruszało się na zawiasach.

Brama miała raczej funkcje dekoracyjne niż obronne. Poszczególne elementy odlano w kształcie liści i gałęzi. Motywy wyglądały na dość nieciekawe, pewnie spodobałyby się babci Nightingale’a. Były jednak ozdobne i mówiły coś o tubylcach.

Usłyszał, że MacAllister idzie za nim. Wydawał odgłosy jak słoń kroczący w głębokiej trawie. Światło jego latarki padło na zwieńczenie bramy.

Było zbudowane z ułożonych w łuk cegieł. Symbole, o których wspominała Kellie, były wyrzeźbione na kawałku kamienia wbudowanym z przodu. Nightingale pomyślał, że to pewnie nazwa posiadłości.

— Porzućcie wszelką nadzieję — rzekł.

— Uważaj — mruknął MacAllister.