Выбрать главу

Grunt był całkowicie pokryty roślinnością. Jeśli kiedyś była tu droga albo ścieżka, nic z niej już nie zostało.

Przeszli przez bramę i zobaczyli, że pozostali przyglądają się małemu, doskonale zachowanemu budynkowi. Nightingale pomyślał, że jest niewiele większy od domku dla lalek. Miał kształt koła i był zbudowany z szarego kamienia, z dachem opadającym z podwyższonego środka.

Dostrzegł drzwi i okno. Oba otwory były pokryte roślinnością.

Chiang wyciął laserem drogę do wejścia. Odsunął jeszcze trochę roślin i weszli do środka, pod niski dach. Najpierw kobiety, potem Chiang, a na końcu Nightingale.

Wnętrze składało się z jednego pomieszczenia i wnęki. Były zdobione motywami roślinnymi: kwiatami i ukwieconymi gałązkami, które wyrzeźbiono w glinianych płytkach pokrywających ściany. Na końcu pomieszczenia stał kamienny stół.

Cuchnęło rozkładem. MacAllister w końcu przecisnął się przez drzwi i kucnął, żeby nie musieć się schylać.

— To wcale nie wygląda na takie stare — mruknął i podparł się jedną ręką.

Chiang stanął przy stole.

— Co o tym myślicie? — spytał, dotykając go opuszkami palców. — Czy to ołtarz?

Wszystkie rasy, które poznali ludzie, na wczesnych etapach rozwoju tworzyły religię. Nightingale przypomniał sobie klasyczną rozprawę Barashki Aspekty inteligencji, w której ten dowodził, że pewnie elementy ikonografii występowały u wszystkich inteligentnych gatunków, i tak na przykład wszędzie znajdowano symbole słońca, gwiazd, skrzydeł i krwi. Często występował umęczony bóg. I prawie wszędzie powstawały ołtarze.

— Tak — odparła Hutch — chyba nie ma wątpliwości co do tego, co to jest.

Był niezbyt precyzyjne ociosany, para kamiennych bloków połączonych trzpieniami. Hutch poświeciła na niego latarką, przetarła powierzchnię i przyjrzała się jej.

— Czego szukasz? — spytał Nightingale.

— Plam. Na ołtarzu zwykle składano ofiary.

— Och.

— Jak tu.

Wszyscy podeszli, żeby spojrzeć z bliska. Nightingale wszedł w jakąś dziurę, ale Kellie podtrzymała go i nie dała mu upaść. Były tam jakieś plamy.

— To mogła być woda — podsunął.

Hutch zeskrobała próbkę, włożyła ją do torebki i wsunęła torebkę do kieszeni kamizelki.

MacAllister niezdarnie przeniósł ciężar ciała i rozejrzał się. Był znudzony.

— Ołtarz stoi na podwyższeniu — rzekła Kellie. Istotnie, prowadziły do niego trzy małe stopnie.

MacAllisterowi udało się wreszcie stanąć jakoś stabilnie i podszedł bliżej.

— Kaplica w lesie — powiedział. — A jak myślicie, jaki bóg ją zamieszkiwał?

Hutch skierowała światło latarki do wnęki.

— Tam — powiedziała.

Przyklękła, zebrała trochę odłamków i pyłu i wygrzebała kawałek niebieskiego kamienia.

— Wygląda jak kawałek statuy.

— Tam jest więcej — podsunął Chiang.

Zebrali trochę odłamków. Ułożyli je na ołtarzu i robili zdjęcia pod różnymi kątami. Bill spróbował złożyć z tego jakiś obraz.

— Fragmenty pochodzę z kilku różnych rzeźb — poinformowała SI po kilku minutach. — Tylko jedną udaje się złożyć w całość.

— Dobrze — odparła Hutch. — Pokażesz nam?

Marcel wysłał jej obraz i Hutch wyświetliła go. Nightingale od razu dostrzegł, że statua nie przedstawia podobnej do jastrzębia postaci, które widzieli w wieży. Postać, która się pojawiła, była całkiem odmienna. Nie miała piór. Miała za to oczy na szypułkach. Długą szyję. Długie, wąskie ręce zakończone pazurami. Cztery palce. Jajowatą czaszkę. Wyraźnie zarysowane czoło. Nie miała uszu ani nozdrzy. Usta bez warg. Zielonkawą barwę skóry, chyba że kolor wyblakł. I błękitną szatę.

Przypominała trochę świerszcza.

— A co się stało z jastrzębiami? — spytał Nightingale.

— Jedne lub drugie są pewnie postaciami mitycznymi — rzekła Hutch.

— Które? Które są mityczne, a które przedstawiają tubylców?

Zmarszczyła czoło, patrząc na obraz.

— Moim zdaniem jastrzębie są mityczne.

— Dlaczego? — spytał Chiang.

— Bo w jastrzębiach jest jakieś dostojeństwo. Nie przypuszczam, żeby stworzenia wyglądające jak jastrzębie wyobrażały sobie bohaterów i bogów wyglądających jak świerszcze.

Nightingale wypuścił głośno powietrze.

— Czy to przypadkiem nie jest jakieś uprzedzenie kulturowe?

— Może, ale to nie czyni teorii mniej prawdopodobną. Nie wszystkie uprzedzenia kulturowe są błędne.

Szata była rozcięta przez środek i otwierała się na piersi. Jej właściciel miał na nogach sandały i trzymał laskę, której górna część była odłamana. Prawe ramię także było złamane w łokciu. Nightingale był pewien, że gdyby tam było, unosiłby je w stronę nieba. W modlitwie. Próbując zjednać sobie boską pomoc. Dając sygnał do czegoś.

Wśród odłamanych kawałków był czułek, noga, odłamek czegoś, co mogło być fragmentem tułowia. Głowa pozostała jednak nietknięta. Nightingale’a uderzyło, że wbrew opinii MacAllistera ze stworzenia emanuje jakaś godność.

— Co o tym sądzisz?

Pytanie było przeznaczone dla Nightingale’a, ale odpowiedział MacAllister.

— Nienajgorzej to jest zrobione.

W obrazie było coś, co zrobiło wrażenie na Nightingale’u. Stworzenie przeżyło stratę i prosiło o coś, może po prostu poddawało się czemuś. Czemu? Powszechnej śmierci, stanowiącej punkt wyjścia dla wszystkich religii? Wiecznemu zimnu, które stało się częścią naturalnego porządku rzeczy?

— Warto byłoby wiedzieć — rzekła Hutch.

Nightingale zgodził się z nią.

Odszedł na samym końcu.

Włożyli kilka fragmentów do torebek, rozejrzeli się po raz ostatni i wyszli. Hutch zatrzymała się przy drzwiach i obróciła się w jego stronę.

— Pewnie nie żyją już od setek lat — powiedziała.

Spojrzała na niego i zrobiła zmartwioną minę. Zapewne wyglądał blado i nieciekawie.

— Może jacyś przeżyli. Gdzieś na wzgórzach.

Nightingale pokiwał głową.

— Ale ich cywilizacji już nie ma. Zginęło wszystko, co kiedyś robili. Cała wiedza. Wszystkie akty odwagi czy hojności. Wszystkie debaty filozoficzne. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — spytała.

Nie odpowiedział. Wyszedł wolno z kaplicy i zatrzymał się w drzwiach.

— Chyba nie. Ale wolałbym myśleć, że w przyszłym tygodniu Jerry połknie tylko bryłkę z kamienia i wody. A nie kawałek historii.

— Wiem — pokiwała głową Hutch.

Spojrzał na torbę z artefaktami.

— Bóg. Kto uratuje boga?

Spojrzała na niego i zauważył smutny, zadumany uśmiech.

— My. Zabierzemy go do domu.

— Gdzie nie będzie miał żadnych wyznawców.

— Uważaj, Randy. Jak będziesz tak gadał, ludzie wezmą cię za archeologa.

Po kilku minutach, gdy przechodzili pod łukiem, ziemia zadrżała. Zatrzymali się i czekali, aż wstrząs minie.

Na ekranie pojawił się Beekman z tryumfalnym uśmiechem.

— Mieliśmy rację, Marcelu. Jest tam.

Marcel, pogrążony we własnych ponurych myślach, patrzył na powierzchnię planety.

— Co tam jest, Guntherze?

— Podstawa windy orbitalnej.

— Znaleźliście ją!

— Tak. Jest dokładnie tam, gdzie przypuszczaliśmy.