Выбрать главу

— Szkoda, że jej już nie ma i nie działa — rzekł Chiang. — Moglibyśmy skorzystać.

— To jest dość blisko — rzekła Hutch.

— Naprawdę? Gdzie?

— Na zachodnim wybrzeżu kontynentu. Na szczycie góry.

— Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby rzucić okiem, zanim się stąd ulotnimy — rzekł Nightingale.

MacAllister potrząsnął głową. Czy ci ludzie się nigdy niczego nie nauczą?

— Chyba nie powinniśmy kusić losu — rzekł. — Skupmy się na tym, żeby wynieść stąd nasze drogocenne tyłki.

— Może jest jakiś sposób.

Szarość, która malowała się na twarzy Beekmana, nieco się ulotniła. Tylko trochę, ale Marcel dostrzegł błysk nadziei.

Pewność siebie, z jaką Beekman mówił o braku alternatywnych sposobów na uratowanie rozbitków, przekonała Marcela. Kapitan sterczał na mostku przez dwie godziny, obserwując zdumiewający spektakl, jaki zapewnił im zbliżający się gigant, i rozmyślając, czy nie przesadził z brawurą, rzucając wyzwanie najpotężniejszym umysłom, jakie miał do dyspozycji, w sytuacji, gdy było dość jasne, że nikt nie będzie w stanie niczego wymyślić.

Teraz musiał stawić czoło temu samemu człowiekowi, który zachowywał się, jakby oszalał. Marcel nie wierzył mu.

— Jak? — spytał.

— Właściwie to ty na to wpadłeś.

— Ja?

— Tak. Powtórzyłem naszą rozmowę kilku z nich. John myśli, że coś może w tym być.

— John Drummond?

— Tak.

— Że na co wpadłem?

— Żeby spuścić im linę. Odciąć kawałek artefaktu. Zastanawiamy się, czy nie da się zbudować takiego… podbieraka.

— A naprawdę jesteśmy w stanie coś takiego zrobić? Mówiłeś, że to niemożliwe.

— Cóż, nie będziemy w stanie spuścić jej aż do ziemi. Muszą się dostać na jakąś wysokość. Jeśli jednak uda im się to zrobić, jeśli tylko „Tess” się wzniesie, choć trochę, tak, to może być realne. — Usiadł i złożył dłonie. — Nie mówię, że to będzie łatwe. To będzie wręcz wariacka operacja. Ale jeśli się postaramy, jeśli będziemy mieć odrobinę szczęścia, może nam się udać.

— Jak? Co będziemy musieli zrobić?

Beekman wyjaśnił, na czym polega ich pomysł. Narysował parę diagramów i odpowiadał na pytania. Wyświetlał obrazy komputerowe i pokazywał schematy.

— Najważniejszy czynnikiem — zakończył — jest czas. Może nam go braknąć.

— W takim razie zaczynajmy. Co mam zrobić?

— Przede wszystkim będziemy potrzebowali mnóstwa ludzi. Ludzi, który będą mogli wyjść na zewnątrz i pracować.

— Ja mogę. Mira też.

— Ja nie mam na myśli dwóch osób. Potrzebny mi cały szwadron.

— Dobrze. Znajdziemy ochotników. I zorganizujemy jakieś podstawowe szkolenie.

— To jest zadanie, które będzie wymagało jakiejś koordynacji. Nasi ludzie to teoretycy. Żeby tylko się nam nie pozabijali tam na zewnątrz.

— Więc jaka koordynacja będzie nam potrzebna?

— Na początek będziemy potrzebowali spawaczy.

— Spawaczy?

— Tak. I muszę ci powiedzieć, że nie mam pojęcia, skąd ich wziąć.

— Spawanie jest trudne?

— Nie mam pojęcia. Nigdy tego nie robiłem.

— Wydaje mi się, że wystarczy jedna osoba, która wie, jak to robić. I nauczy pozostałych.

— A skąd weźmiemy tę jedną osobę?

— Nie mamy nikogo takiego?

— Już szukałem.

— Dobrze. W takim razie poszukamy na „Gwieździe”. Jest tam tysiąc pięćset osób. Ktoś powinien coś o tym wiedzieć. — Nabazgrał coś w notesie. Nagle podniósł wzrok i skrzywił się. — Nie. To na nic.

— Czemu nie?

— Będziemy potrzebowali masy e-skafandrów. A na pokładzie mamy cztery. Może na innych statkach parę się znajdzie.

— Już sprawdzałem. Hutch wiozła cały transport. Są na pokładzie „Wildside”. Generatory, buty, wszystko, czego potrzeba.

— Dobrze. — Marcel poczuł nagły napływ nadziei. — A co ze spawami? Wytrzymają? Będą solidnie obciążone.

Beekman skinął głową.

— Jesteśmy pewni, że tak. Tyle ci mogę powiedzieć. Mamy cztery statki i dużo wolnego miejsca. Materiał jest superlekki. A więc, jeśli mnie zapytasz, czy to wytrzyma, to jestem pewien, że tak. Jeśli tylko zrobimy wszystko jak trzeba.

— Dobrze. Czego jeszcze potrzebujemy?

— Nadal nad tym pracujemy.

— Dobrze — rzekł. — Przygotuj listę. Przyślij mi ją natychmiast, jak skończysz. Aha, Guntherze…

— Tak?

— Załóżmy, że jednak będziemy musieli użyć tego podbieraka.

Nicholson kręcił się po salonie z kilkoma pasażerami, kiedy zabrzęczał komunikator.

— Kapitan Clairveau, panie kapitanie — oznajmiła SI.

Przeprosił gości i przeszedł do gabinetu.

— Przełącz go, Lori.

Marcel Clairveau zmaterializował się.

— Eriku, potrzebuję twojej pomocy.

— Oczywiście. Co mogę dla ciebie zrobić?

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie mamy żadnej gwarancji, iż tym ludziom uda się dostać na orbitę.

— Mam świadomość tego, jaka jest sytuacja.

Nicholsonowi, w obliczu dymisji i poniżenia, trudno było się tym wszystkim przejmować, ale starał się przynajmniej okazywać, że się martwi.

— Być może jest inny sposób. Jeśli okaże się konieczny. Nie chciałbym być pesymistą, ale dobrze byłoby mieć jakąś inną opcję. — Zamilkł, patrząc Nicholsonowi w oczy. — Potrzebna nam twoja pomoc.

— Wiesz, że zrobię wszystko, co w mojej mocy.

— Dobrze. Potrzebujemy ochotników, zwłaszcza takich, którzy mają doświadczenie z pracą w kosmosie, jakichś inżynierów, wszystkich, którzy mieli do czynienia z dużymi konstrukcjami. I spawacza. A najlepiej paru. Ale musimy znaleźć co najmniej jednego.

Nicholson potrząsnął ze zdumieniem głową.

— Kapitanie, a mogę zapytać, po co?

— Niektórzy z nich, ci, którzy będą chcieli, zostaną przeszkoleni. Potem, jeśli będziemy musieli skorzystać z tego planu, większość z nich będzie pracowała na zewnątrz.

— Mój Boże, Marcelu. — Nicholson poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem. — Czyś ty oszalał?

— Będziemy bardzo ostrożni, Eriku. Ten plan zrealizujemy tylko wtedy, jeśli naprawdę nie będzie innego wyjścia.

— Nie obchodzi mnie, jak zamierzacie być ostrożni. Nie zamierzam zezwalać moim pasażerom na wychodzenie na zewnątrz. Czy ty masz pojęcie, jak zareaguje korporacja, jeśli im na coś takiego pozwolę?

— Korporacja może jakoś to przełknie, jeśli uda się uratować MacAllistera.

— Nie — odparł. — Nie ma mowy.

Obraz Marcela spojrzał na niego.

— Pewnie wiesz, że jak będzie po wszystkim, odbędzie się dochodzenie. I wtedy nie będę miał wyboru: będę musiał złożyć na ciebie skargę.

— Składaj i idź do diabła! — warknął Nicholson. — Nie będę ryzykował życia moich pasażerów.

Kiedy zapadła ciemność, z pokładu „Wendy” poinformowano ich, że przeszli kolejne dwadzieścia cztery kilometry. To był ich najlepszy wynik do tej pory. Główną przyczyną był fakt, że teren stał się łatwiejszy, ale MacAllister i Nightingale także zaczynali przyzwyczajać się do tempa.

Zatrzymali się nad strumieniem, nałowili ryb i usmażyli je. Tym razem królikiem doświadczalnym był MacAllister. Przełknął mały kawałek i prawie natychmiast zachorował. Wyrzucili resztę i zjedli ostatnie gotowe dania.