Выбрать главу

O północy, o wschodzie Jerry’ego, MacAllister nadal wymiotował. (Wszyscy nabrali nawyku mówienia o planecie z użyciem imienia odkrywcy. W ten sposób wydawał im się mniej groźny). Tarcza była wyraźnie widoczna. Planeta znajdowała się w fazie półksiężyca.

Gazowy gigant wzeszedł już wysoko ponad wierzchołki drzew, kiedy sensacje żołądkowe przeszły MacAllisterowi na tyle, by dał radę zasnąć. Rano był już sobą: oschły jak zwykle. Gdy Hutch zaproponowała, żeby jeszcze parę godzin odpoczął, odmówił.

— Nie ma czasu — rzekł, przypominając im o Morganie. — Zegar tyka.

Wyruszyli w niezłym tempie. Rany odniesione w bitwie zaczęły się goić. Nightingale wymoczył pęcherze w wodzie z jakimś medykamentem, więc też czuł się lepiej.

Teren był płaski i szło się łatwo. Późnym popołudniem zatrzymali się nad strumieniem, a Marcel poinformował ich, że są siedemdziesiąt pięć kilometrów od lądownika.

Dużo czasu.

— A jak tam północne wybrzeże?

— Trzyma się.

— Jak to wygląda? Dobrze, źle?

— Na dwoje babka wróżyła — odparł. — Ale sądzimy, że się uda.

Choć wieści były dobre, postanowili nie odpuszczać. Hutch zarządziła krótsze przerwy i podczas marszu mało jedli. Dwa razy zostali zaatakowani, raz przez jakieś rośliny, które wyglądały jak szarłat, ale próbowały żądlić i przewróciły Hutch; za drugim razem było to stado kardynałów.

Nightingale rozpoznał je: były to te same ptaki, które pokonały pierwszą ekspedycję. Teraz było ich mniej i poradzili sobie z nimi dość łatwo. Kellie i Chiang odnieśli rany, ale nie było to nic poważnego.

Późnym popołudniem natknęli się na pole olbrzymich fioletowych kwiatów. Przypominały gigantyczne orchidee na cienkich, zielonych łodygach. Znajdowali się sześćdziesiąt cztery kilometry od lądownika i zostały im cztery dni.

A przynajmniej taką mieli nadzieję.

Nightingale wyglądał na wyczerpanego, więc Hutch zarządziła godzinę przerwy. Poza tym, pomyślała, byli nawet w dobrej kondycji.

Zebrali kilka rodzajów owoców i znaleźli wśród nich takie, które im smakowały. Były to głównie jagody, dość twarde, przystosowane do klimatu, ale jadalne, a niektóre wręcz smaczne. Znaleźli kilka, rozdali je i z przyjemnością zjedli.

Hutch nie była głodna, zjadła więc coś tylko dla smaku. Potem wstała.

— Dokąd idziesz? — spytał Chiang.

— Do łazienki — odparła. — Za minutę wracam.

— Poczekaj — podskoczyła Kellie. — Stanę na straży.

Hutch machnęła ręką. Poletko orchidei było oddzielone, a za nim rozciągał się widok aż po horyzont. Nic nie mogło zbliżyć się niezauważone.

— Daj spokój. Jakby coś się działo, będę wrzeszczeć. Odeszła w stronę krzaków.

Kiedy skończyła, skuszona niezwykłym pięknem gigantycznych kwiatów, uznała, że przez kilka minut nacieszy się uczuciem spokoju, jakiego zwykle doznawała w lesie. Dzień był niezwykle ciepły, i spodobał jej się zapach lasu, mięty i piżma, a może i pomarańczy. Wyłączyła e-skafander.

Podeszła do jednego z ogromnych kwiatów i stanęła przed nim. Pogłaskała płatek. Był miękki i sprawiał jakieś erotyczne wrażenie.

Hutch żałowała, że te olbrzymie kwiaty wyginą, i zaczęła się zastanawiać, czy nie dałoby się zebrać trochę pyłku i zabrać go na Ziemię, by tam je odtworzyć. Szła od kwiatu do kwiatu, przyglądając się im. Miały delikatne, złote pręciki i długi, zielony słupek, sterczący z okrągłej puszki. Zatrzymała się przed jednym z kwiatów. Las dziwnie ucichł. Rozejrzała się dookoła, patrząc, czy nikt jej nie obserwuje, zastanowiła się, czemu się tym przejmuje, i delikatnie dotknęła słupka czubkami palców. Pogłaskała go i poczuła, jak pulsuje pod jej dotykiem.

— Wszystko w porządku, Hutch?

Podskoczyła, myśląc, że Kellie podeszła do niej od tyłu, ale to było tylko radio.

— W porządku. Za minutkę wracam.

Ogarnęła ją fala niewyobrażalnie dobrego samopoczucia. Ujęła słupek oboma rękami, przyciągnęła go do policzka i rozkoszowała się jego ciepłem.

Kwiat poruszył się.

Miękkie płatki omiotły jej twarz. Wdychała słodki, zielony zapach, czując, jak opada z niej ciężar ostatnich kilku dni.

Potarła ramiona dłońmi, przytuliła policzek do kwiatu. Zamknęła oczy. Żałowała, że nie da się zatrzymać czasu. Ogarnęła ją fala ekstazy. Czuła, że naprawdę żyje, jakby pędziła na jakiejś fali; zrozumiała, że oto doświadcza czegoś, co zapamięta do końca życia.

Kołysząc się lekko, wsunęła się w objęcia kwiatu. Popieściła słupek. Poczuła, jak znikają ostatnie zahamowania.

Kwiat poruszał się w jej rytmie. Oplatał ją. Pieścił.

Zdjęła bluzkę.

Świat zewnętrzny zbladł.

Poddała się.

Omdlewała, ale jakieś głosy ściągnęły ją z powrotem. To tylko radio; ci ludzie byli daleko stąd. Bez znaczenia. Zapomniała o nich.

Wszystko wydawało się tak odległe. Napawała się chwilą, śmiejąc się, bo było w tym wszystkim coś nieprzyzwoitego, coś, czego nie umiała określić, ale ani trochę jej to nie obchodziło. Miała tylko nadzieję, że nikt nie wyjdzie z lasu i nie zobaczy, co robi.

Po chwili tym też przestała się przejmować.

Nie pamiętała dokładnie, kiedy to erotyczne uczucie się ulotniło, kiedy światło stało się ostre, czysta, niezmącona radość przygasła, a ona miała wrażenie, jakby wyglądała z jaskini, jakby pogrzebano ją gdzieś na tyłach jej umysłu, niezdolną, by czuć, niezdolną, by panować nad ciałem. Przyszło jej do głowy, że musiała być w niebezpieczeństwie, ale nie mogła nawet się tym przejąć. Coś ją szarpało i głosy stały się natarczywe. Ktoś ją popychał i przenosił. Płatki ustąpiły twardej ziemi, na której ją położono. Wszyscy klęczeli wokół niej, a Kellie nakładała jakąś maść, powtarzając, żeby się nie ruszała, że nic jej nie będzie.

— Próbowałaś przelecieć drzewo?! — spytał MacAllister, używając pierwszego określenia, jakie przyszło mu do głowy. — Chyba w życiu czegoś takiego nie widziałem.

Kwiat leżał obok, poczerniały i poskręcany. Delikatne płatki były porozrzucane dookoła, a słupek złamany. Zmartwiło ją to.

— Dalej, Hutch, mów do mnie.

Inne kwiaty zakołysały się jak na komendę. A może to bryza?

Piekła ją szyja, ramiona i twarz.

— Niezły odlot — powiedziała i zachichotała.

Kellie spojrzała na nią z dezaprobatą.

— W twoim wieku powinnaś być mądrzejsza.

— Pewnie wydzielał jakiś alergen — podsunął Nightingale.

— Dość mocny.

— Pewnie tak. — Hutch czuła się oderwana od rzeczywistości, jakby siedziała skulona we wnętrzu swojego umysłu. I czuła się dotknięta.

— Chyba byłaś dla niego za duża — wyjaśnił Nightingale.

— Kiedy się zjawiliśmy, poczynał sobie w najlepsze.

— Czemu wszystko mnie boli?

— On próbował cię strawić, Hutch.

Kellie skończyła nakładanie maści, więc włączyli e-skafander Hutch. Zaczęła oddychać powietrzem, z którego odfiltrowano dziwną substancję, więc uczucie, że wszystko jest śmieszne i że powinni zostawić ją w spokoju, zaczęło ustępować. Wyciągnęła ręce i spojrzała na pociemniałe plamy na skórze.

— Enzymy zaczynały już działać, kiedy cię wyciągnęliśmy — powiedziała Kellie.

— Psychotyczny kwiatek — mruknęła Hutch.