Przysłuchiwali się regularnym reportażom Canyona, pojawiającym się w mediach, ona z pewną pogardą. Tom, jak zwykle, z tolerancją.
— Pewnie myśli to samo co my — powiedział. — Pewnie sądzi, że powinien przejawiać uczucia na użytek publiczny. To jest obrzydliwe.
Nie wierzyła w to. Canyon wyduszał z katastrofy, ile się dało, czerpiąc z niej zyski, i pewnie dziękował swoim szczęśliwym gwiazdom, że go tu przysłano.
Siedziała z Tomem, omawiając ich plany na przyszłość. Zastanawiali się, co będą robić, kiedy wrócą do domów. Mieszkali po przeciwnych stronach kontynentu północnoamerykańskiego, więc przez jakiś czas ich znajomość musiała pozostać wirtualna. I tak żadne z nich nie czuło się jeszcze gotowe na podejmowanie zobowiązań. To jednak nie było poważnym utrudnieniem. W epoce zaawansowanych technologii niewiele pozostawało dziedzin, nawet tych intymnych, których nie można by uprawiać na duże odległości.
Tom mówił właśnie, że mogą być ze sobą w wakacje, kiedy zabrzęczał monitor. Rozmowa przychodząca.
— Połącz, Bill — zwrócił się do SI.
Pojawił się obraz Clairveau. Pomyślał, że wygląda na zmęczonego. Wyczerpanego.
— Tom — odezwał się. — O ile wiem, macie na pokładzie jakieś lasery. Są przenośne?
— Tak. Gdzieś tu są.
— Dobrze. Muszę ci je zabrać. Wysyłam po nie wahadłowiec.
— Co zamierzacie zrobić? — spytała Embry. — Po co ci lasery?
— Żeby uratować waszą panią kapitan.
— Serio? — spytał Tom. — Jak?
— Później ci powiem. Teraz muszę lecieć.
— Potrzebujesz jakiejś pomocy?
— Jasne — odparł Clairveau. — Przyda się każda pomoc. Wyłączył się, a Embry poczuła panujące w pomieszczeniu napięcie.
— Tom — rzekła wreszcie — ty nie masz pojęcia o spawaniu.
— No tak — odparł. — Myślisz, że to bardzo trudne?
— Panie i panowie, mówi kapitan Nicholson. Jak państwo wiedzą, pierwotny plan zakładał, że opuścimy naszą obecną pozycję za dwa dni, w poniedziałek, i oddalimy się o jakieś siedemdziesiąt milionów kilometrów, aby być wystarczająco daleko, kiedy w sobotni wieczór nastąpi zderzenie.
— Zaoferowaliśmy jednak naszą pomoc w akcji ratunkowej. To oznacza, że zostaniemy w najbliższym otoczeniu planety nieco dłużej. Chciałbym podkreślić, że „Wieczorna Gwiazda” absolutnie nie będzie narażona na żadne niebezpieczeństwo. Powtarzam, statek nie będzie w żaden sposób zagrożony. Zdążymy się oddalić w porę, więc nie ma powodów do obaw.
— Prawdopodobnie zastanawiają się państwo, jaką rolę odegra „Wieczorna Gwiazda” w ratowaniu rozbitków. Przygotowaliśmy szczegółową prezentację objaśniającą, na czym będzie polegać akcja ratunkowa, i udostępniliśmy ją w sieci statku. Proszę po prostu przejść do strony „Akcja ratunkowa”. Specjalny, wytłaczany folder, który będą państwo mogli zatrzymać na pamiątkę, będzie rozdawany dziś po południu.
— Wręczymy także państwu na pamiątkę broszkę przedstawiającą windę orbitalną.
— Dziś wieczorem będziemy podawali posiłki na koszt linii InterGalactic. Godzina tanich drinków rozpocznie się, jak zwykle, o siedemnastej. Jeśli mają państwo jakieś pytania, nasi oficerowie z przyjemnością państwu pomogą.
— Dziękuję państwu za cierpliwość w tych trudnych chwilach. Będziemy państwa o wszystkim informować na bieżąco.
Po kilku minutach od przemowy kapitana pojawił się Marcel z kilkoma osobami. Byli to matematycy i fizycy, którzy zgłosili się, by pomóc w planowaniu alternatywnej akcji ratunkowej. Zaprowadzono ich do prowizorycznego centrum dowodzenia, które przygotował Nicholson.
Nicholson siedział w milczeniu, oni zaś omawiali odłączenie asteroidy, odczepienie walca i sieci od pozostałej części artefaktu, obrócenie go prawie o 360 stopni i umieszczenie na trajektorii prowadzącej w stronę Deepsix. Śledzili przewidywane zmiany naprężeń przy odczepianiu walca. Obliczali, w jaki sposób cztery nadświetlne statki mogą obrócić walec, nie łamiąc go.
Określili, że idealna długość walca to 420 km. Walec miał zostać odczepiony na końcu, na którym znajduje się asteroida, powiedział wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, który przedstawił się jako John Jakiś-Tam, uśmiechając się, jakby to miał być żart.
Kiedy skończyli, padło kilka pytań. Jedno zadał sam Nicholson:
— Czy jesteśmy pewni, że spaw między walcem, wykonanym z nieznanej nam substancji, a kadłubem statku, wytrzyma?
— Wytrzyma — powiedział niski człowieczek uszczypliwym tonem. — Już to wypróbowaliśmy.
Rozmowa przeszła na tematy techniczne i Nicholson przestał z niej cokolwiek rozumieć, więc po chwili się wymknął. Wyglądało na to, że wszyscy wiedzą, co robią. Może nawet to wszystko jakoś dobrze się skończy. Może nawet on sam zostanie bohaterem.
Przysłali wahadłowiec po Toma i już po dwudziestu minutach Embry odkryła, że nie lubi być sama na „Wildside”. Statek wypełniały echa i głosy Różne układy włączały się i wyłączały. Syczało ciepłe powietrze sączące się z wentylatorów i kanałów. Pokładowe instrumenty elektronicznie nieustannie ze sobą rozmawiały. Bill, SI, pytał, czy Embry dobrze się czuje, a ona odpowiadała, że tak; w przeciwnym razie chciał zdiagnozować problem. Nie mogła go zignorować, bo powtarzał zapytanie, a cierpliwość miał nieskończoną.
A raczej: to urządzenie miało nieskończoną cierpliwość. Trzymajmy się faktów.
Nie należała do osób, którym sprawia przyjemność konwersowanie z SI. Bill był w końcu symulacją, nie żywą osobą. Wiele osób o tym zapominało. Ona najchętniej wysłałaby takich ludzi do psychiatry.
Siedziała w kokpicie, w fotelu pilota. Deepsix rozciągała się pod nią: masa oceanów i lodowców, z wyjątkiem wąskiego, brązowo-zielonego pasa w okolicach równika. Potężna burza śnieżna grasowała na kontynencie, który nazwali Północny Tempus.
Na niebie nie było widać żadnego z pozostałych statków. Czuła się zupełnie sama. Zaprosili ją, żeby się przeniosła na „Wendy”, ale odmówiła. Pakowanie było niewygodne, a i tak musiałaby tu wrócić, gdyby akcja została uwieńczona sukcesem. Tak czy inaczej, chodziło tylko o parę dni.
Z drugiej strony, jeśli skończy się to katastrofą, diabli wiedzą, kiedy uda jej się wrócić do domu. Nie chciała wyjść na bezduszną, zimną sukę, ale też nie chciała spędzić tu zimy. Jeśli Hutch i pozostali zginą, prawdopodobnie opóźnienie będzie znaczne, co najmniej parę tygodni, dopóki nie przyleci nowy pilot i nie przejmie „Wildside”.
Komunikator zawibrował. Ucieszyła się, że ktoś przerwał jej rozważania.
— Tak?
— Embry. — Na bocznym ekranie pojawił się obraz Marcela. — Jak sobie radzisz?
— W porządku.
— Wyświadczysz mi przysługę?
— Słucham cię.
— Jeśli dojdzie do realizacji planu awaryjnego, będą nam potrzebne wszystkie cztery statki. I musimy wszystko przygotować tak, by natychmiast wystartować, jeśli będzie to konieczne. Chciałem cię więc poinformować, że „Wildside” będzie trochę manewrować.
— Marcelu, tu nie ma pilota.
— Wiem. Lori będzie pilotować.
— Kto to jest Lori?
— SI „Gwiazdy”.
— SI „Gwiazdy”? A dlaczego nie Bill?
— To długa historia. Opowiem ci kiedyś, jak będzie więcej czasu.