— Czy to jest bezpieczne?
— Jasne. A teraz, czy mógłbym cię prosić o wystukanie kodu na konsoli sterowania? Jest przed fotelem pilota.
— Czarny panel z migającymi lampkami?
— Tak. — Podał jej ciąg cyfr, a ona posłusznie je wprowadziła. — Teraz będę mógł porozmawiać bezpośrednio z SI — rzekł. Dostrzegła, że oczy mu się zwęziły. — Jesteś pewna, że dobrze sobie radzisz?
— Tak jest, kapitanie.
— Dobrze. Więc tak: jutro zabieramy „Wildside” z orbity. Lecimy w okolice windy orbitalnej, razem z całą resztą. Jak tam dolecimy, będzie trochę zamieszania. Parę osób wejdzie na pokład twojego statku. Nie musisz nic robić. Po prostu siedź grzecznie. Nie ma żadnego zagrożenia.
— Skoro tak mówisz. A co z Hutch? Jakie ona ma szanse?
— Szczerze?
— Oczywiście.
— Powiedziałbym, że nienajgorsze.
Wyłączył się, a ona patrzyła na pusty ekran. Wywołała „Wieczorną Gwiazdę”. Pojawiła się symulacja: młoda rudowłosa kobieta.
— Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
— Kiedy „Gwiazda” wraca na Ziemię?
— Zgodnie z planem start przewidziany jest w niedzielę, dziesiątego.
Dzień po kolizji.
— Czy możliwe jest zarezerwowanie miejsca?
Symulacja wykonała gest, jakby patrzyła na monitor, choć Embry wiedziała, że nie jest to konieczne.
— Tak, mamy kilka doskonałych kabin na Pokładzie Festiwalowym. Zarezerwować jedną dla pani?
Przy odrobinie szczęścia będzie mogła obciążyć Akademię.
— Ile? — spytała.
— Sto dziesięć.
Drogo.
— Zastanowię się i jeszcze się skontaktuję.
Nie ma potrzeby się spieszyć. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba i akcja ratunkowa się powiedzie, nie będzie to potrzebne. A głupio byłoby siedzieć na „Gwieździe”, jeśli Hutch i reszta wrócą na pokład.
XIX
Nie ma wielkiej różnicy między jednym dzikusem a drugim, bez względu na to czy, znajdziemy go w dżungli, czy na ulicach współczesnego miasta. Najlepiej pozostawić ich samym sobie, a warto się nimi zajmować tylko wtedy, jeśli kogoś interesuje, jak zbudować lepszą dmuchawkę.
— Wieczorna Gwiazda”. W czym możemy pomóc?
— Mówi John Drummond z „Wendy Jay”. Mogę prosić o specyfikację siły ciągu dla „Gwiazdy”?
— Nie ma problemu. Już wysyłamy specyfikację statku. Proszę o podanie kodu transmisji.
Spec od elektroniki, którego szukali, objawił się w postaci osobnika, który był nieomal nastolatkiem. Nazywał się Philip Zossimov. Ukończył Uniwersytet Moskiewski i pracował jako konsultant techniczny dla brytyjskiej firmy Technical Applications Ltd. Miał grube, brązowe włosy, zachowywał się spokojnie i miał taki wyraz twarzy, jakby był zdolny do wszystkiego.
Beekman objaśnił, jak planują przeprowadzić akcję ratunkową.
— Musimy jakoś otworzyć tę sieć — powiedział.
Zossimov poprosił o zdjęcia asteroidy.
— Jak chcecie się pozbyć asteroidy? — spytał.
— Jeśli uda nam się przytrzymać sieć po jej rozszerzeniu — rzekł Beekman — odleci sama. Możemy wprowadzić poprawki, jeśli to ci w czymś pomoże.
— Nie — odparł Zossimov. — Zróbcie, jak mówicie. Ale będzie wam potrzebna okrągła kryza. Macie taką?
— Nie. I między innymi dlatego ty jesteś nam potrzebny.
— Tak. Bardzo dobrze. W takim razie musimy ją zrobić. — Rozejrzał się po pracujących w pomieszczeniu, ale nie wydawało się, by zrobiło to na nich wielkie wrażenie. — To jest problem składający się z dwóch części. Zainstalujemy kryzę z przodu, żeby otworzyć sieć, a potem, jak lądownik będzie w środku, musimy ją zacisnąć, żeby go tam utrzymać.
— Zgadza się.
— Doskonale. Chcę zobaczyć specyfikację.
— Czego?
— Statków. Wszystkich.
— Dobrze — odparł Beekman. — Załatwię to. — Wydał Billowi polecenie udostępnienia danych, po czym zwrócił się znów do Zossimova. — Philipie, potrafisz to zrobić?
— Och, tak, oczywiście, tylko będzie mi potrzebnych parę części.
— Bierz wszystko, czego potrzebujesz. Katie będzie z tobą pracować. Jest specjalistką od grawitacji kwantowej. Ty nie będziesz musiał się o to martwić. Ważne, że ona zna „Wendy”. Rób, co chcesz, byleby to działało.
— Niewykluczone — powiedział — że trzeba będzie wyłączyć jeden statek.
— Nie możemy tego zrobić. Potrzebujemy wszystkich czterech do manewrowania.
— Rozumiem. A systemy podtrzymywania życia?
— Możemy w razie potrzeby ewakuować ludzi.
Hutch nadal cierpiała z powodu skutków ubocznych spotkania z kwiatkiem. Pozwolili jej pospać przez kolejną godzinę.
— Nie mamy tyle czasu — narzekała, kiedy w końcu ją obudzili.
— Randy też musiał trochę dłużej odpocząć — powiedziała Kellie. Wydawało jej się, że w ten sposób przedstawia wszystko tak, by nie obciążać winą za opóźnienie żadnego z nich.
Zjedli szybko śniadanie i wyruszyli.
Gdy szli, rozmawiała z Marcelem, który wydawał się wyjątkowo rozdrażniony. Zaprzeczył, jakoby był nie w humorze, ale domyśliła się, że się martwi: byli spóźnieni w stosunku do planu. Robiła, co mogła, żeby uśmierzyć jego obawy. Jesteśmy już blisko, powtarzała. Nie powinno być żadnych problemów. Spróbuj się nie przejmować.
Spytał o orchideę. Hutch rzuciła Kellie oskarżycielskie spojrzenie.
— Nie podałam mu żadnych szczegółów — broniła się Kellie na prywatnym kanale.
— Mała potyczka z rośliną-ludojadem — wyjaśniła Hutch.
— Rośliną? Masz na myśli przerośniętą rosiczkę? Coś takiego?
— Tak — odparła. — To było coś takiego.
Kiedy rozłączyła się kilka minut potem, Kellie posłała jej złośliwy uśmieszek.
— Raczej rośliną-kobietojadem.
Przeszli jeszcze kawałek, gdy MacAllister odebrał sygnał. Przychodzące połączenie na wizji.
— Ktoś chce rozmawiać — poinformował pozostałych. Obraz uformował się, rzucany przez komunikator MacAllistera. Spojrzeli na młodego człowieka. Wymuskany, przystojny. Smukły, kwadratowa szczęka. Ładny uśmiech. Starannie przystrzyżone ciemnobrązowe włosy. Miał na sobie białą koszulę i szare spodnie, a wyraz jego twarzy sugerował, że doskonale wie, iż przeszkadza, ale ma nadzieję, że mu wybaczą.
— August Canyon — rzekł MacAllister.
Gość wyglądał na zadowolonego.
— Dzień dobry, panie MacAllister. Miło pana poznać. — Siedział na obitym w tkaninę krześle. Wyglądało to, jakby unosił się jakiś metr nad ziemią przed nimi, gdy szli. — Wiem, że przeżywa pan teraz trudne chwile, ale jestem pewien, że oczy całego świata są zwrócone właśnie na pana. Czy chciałby pan coś powiedzieć na ten temat?
— Na temat Deepsix?
— Tak.
— Pewnie. Ta planeta to szambo. A ja jestem bliski narobienia w portki ze strachu.
— Cóż. Nic dziwnego. — Rozmówca uśmiechnął się sympatycznie. — Ale pomoc jest przecież w drodze?
— Nie. O ile mi wiadomo, pomoc nie jest dostępna. — MacAllister pozostawał w tyle za resztą, więc trochę przyspieszył. Obraz Canyona, rzecz jasna, podążał za nim. — Niech mi pan powie, nie macie przypadkiem lądownika na pokładzie?