Выбрать главу

Kiedy skończył, poczuł zażenowanie. Inni zachowywali się podobnie. Nightingale starał się mówić niższym głosem, MacAllister wciągał brzuch, a Kellie mówiła, jakby jej to wszystko nie obchodziło. Nawet Hutchins, ich bezpośredni dowódca, nie mogła się oprzeć straszeniu piórek. Mieli swoje pięć minut sławy i pozostawiło to na nich piętno.

Canyon rozmawiał z każdym z nich po kolei. Kiedy skończyli, rozpalili ognisko i udawali, że nic szczególnego się nie zdarzyło. Potem jeszcze Canyon rozmawiał chwilę z Kellie, jak powiedział — po to, żeby zorientować się w kontekście.

Chiang nie znosił lasu nocą. Nie było sposobu, żeby zapewnić bezpieczeństwo. By zminimalizować prawdopodobieństwo ataku z zaskoczenia, trzy osoby musiałyby trzymać straż.

To była ich ósma noc na trasie wędrówki. A przynajmniej tak przypuszczał Chiang. Wszystko już zaczynało mu się mylić i nie był pewien. Dotąd żaden drapieżnik nie zaatakował ich w nocy. A zatem z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że gdyby coś takiego miało się stać, już by się zdarzyło. Mimo to Chiang martwił się i przejmował, taka już była jego natura.

Widział obraz Canyona, który wyglądał, jakby siedział na kłodzie naprzeciwko Kellie. Zadawał jej pytania i z uwagą słuchał, czasem kiwając głową, czasami popadając w namysł. „Och, tak”, mówiła pewnie, „jestem przekonana, że zdołamy uruchomić lądownik, jak już tam dotrzemy.” Albo: „Nie, nie rozważaliśmy takiej możliwości. Nie przypuszczamy, żeby do tego doszło”. Choć z logicznego punktu widzenia nie było powodu do zazdrości, Chiang był rozdrażniony. W sposobie bycia Canyona było coś takiego, że wyglądało na nieporadny podryw.

Poza tym Canyon wcale nie ukrywał, że nie ma pojęcia, co czują rozbitkowie. Dawał im też do zrozumienia, że jego celem jest zwiększenie oglądalności, podlizanie się szefom i przemieszczenie się w górę w łańcuchu dziobania. Robienie zdjęć zderzających się planet było dla niego idealnym zadaniem. Wygłosiłby parę ogólników, „Och, wygląda na to, że szykuje się niebywałe widowisko”, porozmawiał z kilkoma astrofizykami na pokładzie „Wendy”, którzy mogli coś atrakcyjnie skomentować, i wszystko byłoby w porządku.

Ale absolutnie nie nadawał się do rozmów z ludźmi w trudnej sytuacji.

Taka właśnie była ostatnia myśl Chianga. Stał na skraju światła z ogniska, przyglądając się otaczającej go ciemności, czasem świecąc latarką w mrok. I nagle świat znikł, jakby ktoś go poskładał i odłożył na bok.

MacAllister także był znudzony Canyonem. Wywiady z poprzedniego wieczora zostały wysłane na Ziemię parę godzin wcześniej. To była długa podróż, nawet z wykorzystaniem łączy nadświetlnych. Na ekranach relacja pojawi się za półtora dnia. Wtedy już pewnie dotrą do „Tess” i kwestia ich przeżycia zostanie rozstrzygnięta. Miał nadzieję, że na ich korzyść. Wyobrażał sobie, że znajdują porzucony lądownik, biegną w jego stronę, wspinają się do środka, włączają silnik i lecą w stronę wieży, siedząc w luksusowej pasażerskiej kabinie. Wyobrażał sobie, jak lądują i wyciągają kondensatory. Hutch i Kellie błyskawicznie je instalują. Potem wiwatują, a „Tess” wzbija się w powietrze i odlatuje na orbitę.

Drzewa zaszumiały na wietrze, a w ognisku coś zatrzeszczało. Patrzył na Kellie rozmawiającą z Canyonem, zobaczył, jak milknie, dostrzegł Canyona zadającego następne pytanie. Doskonale wiedział, jakie będzie. „Jakie myśli przychodzą wam do głowy, gdy widzicie Morgana wchodzącego co wieczór, coraz większego?” (Dziś w nocy powinien wyglądać jak chiński balon).

— Czy jest coś, co chciałabyś powiedzieć rodzinie i przyjaciołom na Ziemi?

Tak, pomyślał MacAllister. Kupę rzeczy. Na przykład: życie jest piękne.

Obraz dziennikarza wyglądał na całkiem solidny, w świetle ogniska prezentował się nawet równie wyraźnie jak drzewa w tle. Canyon pochylił się w stronę Kellie, udając, że uważnie słucha, choć MacAllister wiedział, że układa w myślach kolejne pytanie.

I nagle pośrodku tej spokojnej, sennej sceny rozległo się wycie.

Coś przeleciało koło głowy MacAllistera. Kilka dni temu popatrzyłby tępo w przestrzeń i zastanawiał się, co to takiego. Refleks jednak znacznie mu się poprawił. Wrzasnął ostrzegawczo i rzucił się na ziemię.

Kamienie świstały wokół niego. Jeden trafił go w ramię, drugi — w głowę. Rozległy się kolejne krzyki, przypominające wrzaski rozzłoszczonych dzieci. Zaczął szukać lasera. Rozległ się syk czyjejś broni i zarośla stanęły w ogniu. Drzewo ścięte laserem upadło na ziemię.

Strzała utkwiła w jednej z kłód ogniska. MacAllister dostrzegł jakiś ruch wśród drzew i świerszcze odziane w futra wpadły do obozowiska. Dzikusy były nieprawdopodobnie brzydkie, zupełnie niepodobne do odzianej w szatę postaci z kaplicy.

Złapał broń w samą porę. Szły na niego dwa z dzidami. Przeciął je na pół, świerszcze i dzidy Potem załatwił kolejnego, który właśnie zamierzał dźgnąć Kellie od tyłu. Hutch rozkazała, żeby skupili się w niewielki krąg, ale MacAllister był zbyt zajęty obroną, żeby przejmować się tworzeniem jakiejś formacji. Zapanował chaos.

Świerszcze nie przestawały wrzeszczeć. Ktoś rozciął jednego na pół, od czaszki po mostek. Nightingale wkroczył w środek atakującej grupy i machał laserem na prawo i lewo. W powietrzu zaroiło się od uciętych kończyn i atak zelżał. Tak nagle, jak się pojawiły, świerszcze rozpierzchły się i znikły w lesie.

Kilka krzewów płonęło. Coś spadło z drzewa i uderzyło obok niego. Coś z dzidą. Próbowało wstać i uciec, ale MacAllister, rozwścieczony, sieknął laserem. Stworzenie zawyło i znieruchomiało.

Hutch i Kellie popędziły za napastnikami na skraj lasu. Nightingale stał nad zwłokami świerszczy, na szeroko rozstawionych nogach, z uniesionym laserem, jak współczesny Hektor. Może i trochę przesadzał z tą heroiczną postawą, ale MacAllister był pod wrażeniem. Cóż, wystarczy, jak człowiek znajdzie się w sytuacji, gdy jego życie jest zagrożone, a już zaczyna sobie świetnie radzić.

Napastnicy uciekali, a ich odgłosy oddalały się. Canyon, niewzruszony, przez cały czas siedział w swoim fotelu. Nie widział niczego poza niewielkim zasięgiem komunikatora, ustawionego na pniu. Domagał się tylko, by go poinformowano, co się dzieje.

Universal News Network, relacja na żywo, pomyślał MacAllister.

Nightingale w końcu wyjaśnił mu, że zostali zaatakowani.

Canyon gadał dalej, domagając się szczegółów. Przez kogo? Czy ktoś został ranny? MacAllister wyłączył kanał dźwiękowy dziennikarza i potarł się w głowę. Bolała, ale z powodu pola nie był w stanie określić, czy krwawi. Poza tym czuł się dobrze. Parę siniaków, to wszystko.

Na kanale pojawił się Marcel, zadając te same pytania.

— To świerszcze — wyjaśniła Kellie. — Za minutkę ci wszystko opowiem.

MacAllistera ogarnęła dziwna kombinacja przerażenia i euforii. Mój Boże, jakie to przyjemne. W głębi serca wszyscy jesteśmy dzikusami, pomyślał.

Hutch wróciła do obozu, spojrzała na niego i rozejrzała się.

— Nic się nikomu nie stało?

Nightingale dał jej gestem do zrozumienia, że nic mu nie jest. Poświecił latarką po krzakach, upewniając się, że świerszcze uciekły.

— Chyba właśnie poznaliśmy tubylców.

— A ty, Mac?

— Żyję i mam się dobrze. — odparł MacAllister. — Nie sądzę, żeby te małe skurwiele szybko wróciły.

— Gdzie jest Chiang? — spytała.