— Nie mam nic przeciwko niemu osobiście — oznajmił — ale sądzę, że to kara. Świat byłby lepszym miejscem bez niego.
Wszyscy na „Wendy Jay” boleśnie przeżyli śmierć Chianga. Utrata kogoś bliskiego, rzekł w zadumie reporter, to bardzo bolesne doświadczenie. Teraz martwili się o Kellie, a kilku młodych mężczyzn było przerażonych tym, że i jej mogłoby się coś stać. Jej szef, Marcel Clairveau, żałował, że pozwolił jej polecieć na powierzchnię. Czasem, gdy o niej mówił, głos mu drżał. Wyszedł z tego świetny materiał.
Przeprowadził wywiad o Nightingale’u z lekarką, która została na pokładzie „Wildside”. Oczywiście wyrażała ubolewanie, ale wydało mu się, że podchodzi do tego raczej obojętnie. Jest cichy, powiedziała, bardzo zamknięty w sobie. Trudno go poznać bliżej. Canyon odrobił zadanie domowe i znał życiorys Nightingale’a. Co za ironia, pomyślał, że zawsze, gdy on dotknie stopą powierzchni tej planety, ludzie giną.
Canyon nie powiedział niczego takiego, przynajmniej nie publicznie. Taka sugestia pewnie pojawi się w jego materiale, kiedy już wszystko się wyjaśni. Wkładał dużo wysiłku w pisanie spontanicznych komentarzy, które miał wygłosić w przeddzień zdarzenia.
Wiedział, jakie pytania należy zadać i był w stanie doprowadzić większość rozmówców na skraj histerii. Jeśli Hutchins i reszta towarzystwa wyjdzie z tego cało, zostaną bohaterami pierwszej ligi.
Perspektywy jego własnej kariery nigdy nie przedstawiały się równie wspaniale. Otrzymał zadanie mające być rutynową relacją z wydarzenia astronomicznego, którym ludzie interesowali się dlatego, że było rzadkie, a oni lubili fajerwerki, a tymczasem trafił na jedną z większych sensacji dziesięciolecia. I nie musiał się nią z nikim dzielić.
— Marcelu, powinieneś trochę odpocząć. — W oczach Beekmana było widać troskę.
— Nic mi nie jest — odparł Marcel. — Po prostu trochę za dużo rzeczy dzieje się naraz.
— Ale to nie powód, żeby doprowadzać się do stanu wyczerpania. Jeśli to zrobisz, nie będziesz osiągalny, kiedy będziemy cię potrzebować. — Przez ostatnich kilka dni Marcel zdołał się tylko parę razy zdrzemnąć i był to niespokojny sen. — Teraz nie ma nic do roboty. Zejdź z mostka i połóż się.
Marcel zastanowił się przez chwilę. Różne elementy akcji ratunkowej były w toku, a on i tak był raczej kibicem.
— Tak — odparł. — Chyba tak zrobię. — Oparł podbródek na dłoniach. — Gunny, o czym zapomnieliśmy?
— Radzimy sobie. W tej chwili nie da się nic więcej zrobić.
Założył ręce na piersi i czekał, aż Marcel wyjdzie.
Embry siedziała w fotelu pilota, przysłuchując się rozmowom między rozbitkami, Marcelem i Augie Canyonem, który przeprowadzał wywiad z Randym Nightingale’em. Wyglądało na to, że są w zdumiewająco dobrym nastroju, i zastanawiała się, jak to w ogóle możliwe.
„Wildside”, wraz z pozostałymi trzema statkami, zakończył manewr przemieszczania się w okolice artefaktu. Siedzenie w pustym statku i słuchanie odgłosu silników sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej samotna. SI były tylko SI i jak każdy praktykujący lekarz korzystała z nich regularnie. Z jakiegoś powodu jednak głosy, które diagnozowały problemy z kręgosłupem albo sugerowały terapię odmładzającą, różniły się od inteligentnego statku nadświetlnego, który sam podejmował decyzje i na pokładzie którego była jedynym pasażerem.
Zamrugała lampka wiadomości i na ekranie pojawiła się nieznana jej twarz.
— Pani Embry? — Rozmówczyni miała na ramieniu naszywkę Akademii.
— Tak. Słucham.
— Nazywam się Katie Robinson. — Mówiła z idealną dykcją i Embry przyszło do głowy, że może kiedyś była aktorką.
— Będzie pani musiała opuścić „Wendy”. Właśnie nadlatujemy i za kilka minut wejdziemy na pokład. Proszę się spakować i zabrać wszystkie swoje rzeczy. Zabierzemy panią.
— A mogę spytać, w jakim celu?
— Bo musimy wymontować system podtrzymywania życia.
Przybyli pół godziny później i od razu zabrali się do pracy. Było ich ośmioro. Poszli do ładowni i zabrali stamtąd wszystkie metalowe elementy, jakie mogli znaleźć: beczki, pojemniki, szafki, regały i przepierzenia. Potem poszli na górę i zrobili to samo w kajutach i wspólnym pomieszczeniu.
Katie pomogła jej się spakować. Kiedy skończyły, zrobili to samo z jej kajutą: zabrali osłony łóżka, lampy, składany stolik, wbudowaną szafę. Podziękowali jej, przeprosili za kłopot, zapakowali do wahadłowca wszystko łącznie z nią i wystartowali.
Środek uspokajający nie działał. Kellie słuchała szumu dalekich fal — w końcu rozbili obóz w pobliżu Zatoki Złych Wieści — i patrzyła na Morgana, wielki, wzdęty księżyc, opadający w stronę wzgórz. Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Hutch stała na warcie. Widać było jej smukłą sylwetkę opartą o drzewo, tuż przy ognisku.
Poddała się w końcu, usiadła i objęła kolana ramionami.
— Kochałaś go, Kellie? — Głos należał do MacAllistera.
Zaskoczył ją. Leżał plecami do niej. Teraz odwrócił się na drugi bok, ale twarz miał nadal w cieniu, więc nie było widać jej wyrazu.
— Nie — odparła. Po chwili dodała: — Chyba nie.
— Przykro mi.
Usiadł i sięgnął po dzbanek z kawą.
— Wiem — rzekła. — Wszystkim nam przykro.
Nalał kawy i podsunął jej kubek, ale odmówiła. Nie chciała niczego jeść ani pić.
— Czasem wydaje mi się, że życie jest tylko długim ciągiem niewykorzystanych okazji.
Pokiwała głową.
— Wiesz, co mnie najbardziej złości? — spytała. — Że musimy go tu zostawić. W tym przeklętym miejscu.
— Nie jest gorsze niż jakiekolwiek inne, Kellie. Jemu to nie robi różnicy.
Poczuła jakąś pustkę.
— Był takim dobrym człowiekiem — powiedziała, zagryzając wargi, by nie poddać się wściekłości i łzom. Żal wezbrał w niej i nie mogła go opanować. Zacisnęła zęby i próbowała to powstrzymać. MacAllister wziął ją w ramiona.
— Nie duś tego w sobie.
Hutch z kimś rozmawiała. Kellie wstała, dusząc w sobie rozpacz, i poczuła się wyczerpana. Nalała sobie wody.
Hutch zesztywniała. Uniosła ręce w geście bezradności. Kellie znała ten gest i poczuła, jak jeżą jej się włosy na głowie.
Hutch skończyła rozmawiać i szybkim krokiem podeszła do ogniska.
— Zbieramy się. Musimy tam dojść dziś.
Uklękła przy Nightingale’u i potrząsnęła nim łagodnie.
— To nie może być prawda — rzekł Nightingale. — Przecież mówili, że mamy czas do jutrzejszego wieczora.
— Zmienili zdanie. Zbierajcie się, musimy iść.
Macowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zaczął szukać szczoteczki do zębów.
— Ile jeszcze musimy przejść? — spytał.
— Trzydzieści kilometrów. Mniej więcej.
— Jednego dnia? To się w życiu nie uda.
— Uda się.
— Hutch — odezwał się Mac na prywatnym kanale — podejrzewam, że to nie będzie tak, że docieramy tam, przekręcamy kluczyk i odlatujemy tym cholerstwem. Ile czasu nam zajmie uruchomienie tej maszynki? Zakładając, że w ogóle się to uda?
— Kilka godzin — przyznała.
Spojrzał na zbliżający się wschód słońca i potarł stopy.
— A potem musimy dotrzeć do wieży i zabrać kondensatory, tak? Kiedy?