Выбрать главу

— Późnym wieczorem. Koło północy. Rozłożył ręce w bezradnym geście.

— W takim razie potrzebny nam plan B.

— Nightingale obserwował ich, próbując się pozbierać.

— O co chodzi? — spytał.

Wyjaśniła.

— Wrócę za minutę.

Pokuśtykał w kierunku potoku, żeby umyć twarz i wyszorować zęby. Mac poszedł z nim.

— Wszystko w porządku? — zwróciła się Hutch do Kellie.

Kellie wyglądała, jakby nigdy nie czuła się lepiej.

— My dwie chyba będziemy musiały sobie urządzić bieg.

— Wiem — odparła Hutch.

— Będziemy musiały ich zostawić.

— Mac już to zaproponował.

Fale rozbijały się w Zatoce Złych Wieści. Obie kobiety wyszły na wzniesienie i spojrzały w kierunku wody. Między nimi a morzem rozciągała się połać lądu, a daleki brzeg ginął na horyzoncie.

— Na południu grunt staje się nierówny — wyjaśnił Marcel. — Odbijcie od obecnego kursu i idźcie na południowy zachód przez jakiś kilometr. Jest tam małe jezioro. Okrążcie je i idźcie dalej w tym samym kierunku. Tam będzie łatwiej.

— Dobrze.

Daleko w dole zatoka wyglądała na spokojną. Mewy muskały powierzchnię i Hutch zobaczyła coś, co przypominało dużego żółwia wygrzewającego się w słońcu.

Odwrócili się i stanęli twarzą do siebie.

— Poczekamy tu na was — rzekł Nightingale. Hutch skinęła głową.

Kellie patrzyła to na jednego, to na drugiego.

— Wrócimy najszybciej, jak się da.

Porozumiały się z Marcelem. Znajdowali się dość wysoko, powinni być bezpieczni, gdy uderzy fala.

Cała czwórka szła wzdłuż skraju klifu, aż znaleźli otwartą przestrzeń, gdzie było dość miejsca, by posadzić statek.

— Czas nagli — oświadczyła Hutch — więc polecimy najpierw do wieży. Potem wracamy po was.

Kellie spojrzała w dół klifu.

— Nie spacerujcie po ciemku.

— Dobrze.

Mac otrząsnął się i zaczął się ocierać plecami o drzewo. Trochę jak słoń, pomyślała Hutch.

— Muszę wam powiedzieć — rzekł — że podoba mi się ten plan. Każdy, który zakłada, że nie muszę nigdzie iść. — Wyciągnął rękę, a jego głos stał się cieplejszy. Bardziej osobisty.

— Powodzenia, moje panie.

Kellie odsunęła jego rękę i objęła go, po czym złożyła na jego ustach soczysty pocałunek.

— Jesteś strasznym palantem, MacAllister — oświadczyła. — Ale warto by cię uratować.

Hutch spojrzała na Nightingale’a, zawahała się, doszła do wniosku, że to i tak bez znaczenia, po czym powtórzyła ceremonię.

Kellie, rozbawiona, potrząsnęła głową.

— Niezła orgia — powiedziała. — Kto by pomyślał?

Kellie i Hutch przez jakiś czas maszerowały brzegiem, potem skręciły w miejscu, które wskazał im Marcel, po czym ruszyły na południowy wschód. Teren był mocno porośnięty lasem, poznaczony wąwozami i rozpadlinami, ze skalistymi urwiskami i wąskimi dolinami strumieni; czasem trafiały się też wzniesienia.

Stado szarych stworzeń o pyskach podobnych do wielbłądów i długich, obwisłych uszach przebiegło koło nich wielkimi skokami, po czym znikło za wzgórzami.

Marcel kazał im iść dookoła góry, a potem szlakiem. Wydeptały go zwierzęta czy coś innego? Oczywiście w świecie, w którym istoty latające atakowały, tworząc zorganizowane formacje, a łowne koty chodziły na dwóch nogach, linia między zachowaniem zwierząt i istot inteligentnych była nieco rozmyta.

Szły dalej.

Koło południa, w środku lasu, natknęły się na balustradę. Powyżej Hutch dostrzegła kopułę pokrytą fasetami. Dwie kopuły. Identyczne.

— Na Boga — rzekła Kellie. — Spójrz na to.

Kopuły były połączone gzymsem.

— Świątynia.

Hutch zatrzymała się w pół kroku i patrzyła.

Budowla miała sześć kolumn. Były żłobkowane i podpierały trójkątne zwieńczenie, na którym znajdował się rzeźbiony fryz. Na fryzie przedstawiono dwa świerszcze: jeden siedział w czymś, co przypominało muszlę, drugi stał. Ten siedzący podawał drugiemu jakiś walec.

Nie. Po bliższym zbadaniu Hutch dostrzegła, że to zwój.

— Śliczne — rzekła Kellie.

Hutch była rada, że mają pretekst, by zatrzymać się choć na chwilę.

— Jakie to barokowe — rzekła. — Jak w osiemnastowiecznym Paryżu. Kto by pomyślał…

Dostrzegła między kolumnami wejście i prowadzące do niego marmurowe stopnie. Kellie ruszyła w ich kierunku.

— Nie ma czasu — zaprotestowała Hutch.

— Tam coś jeszcze jest.

Do świątyni dobudowano prostopadle walcowatą budowlę. Co kilka metrów wystawały z niej podesty, a dookoła niej, przynajmniej na tyle, na ile mogły to dostrzec, biegł rzeźbiony fryz. Budowla miała wielościenny dach na wspornikach i była ozdobiona gzymsem w kształcie wałka i małą kopułką. Na fryzie przedstawiono świerszcze w różnych pozach: rozmawiające, czytające, zrywające owoce z drzew, bawiące się z młodymi. Niektóre klęczały przed symbolem słońca.

W lesie prawdopodobnie kryło się całe miasto. Dostrzegła zarysy majestatycznych budynków, zdobionych łukami, okrągłymi oknami i parabolicznymi dachami. Z galeryjkami, przyporami i wieżyczkami. Zarośniętymi dziedzińcami i nieczynnymi fontannami.

To nie było miasto, w którym kiedykolwiek można by zobaczyć sztuczne oświetlenie czy prasę drukarską. Ale było cudowne i nieporównywalne do czegokolwiek, co Hutch dotąd widziała. Pozostałości stuleci zasypały je, pogrzebały, zamknęły w plątaninie gałęzi, krzewów i liści. Mimo to, stojąc przez tymi milczącymi budowlami, Hutch poczuła, że krew krąży jej żwawiej.

Nieziemskie piękno tego miejsca potęgował porastający je las, czy też poczucie bezczasowości, albo może jego niewielkie rozmiary.

Stały jak w transie, przesyłając obrazy na „Wendy”. Odpowiadało im tylko milczenie. Nikt nie prosił, by poświęciły trochę czasu na eksplorację tego miejsca.

Spędziły tam niecałe dwie minuty, po czym popędziły dalej. Zmoczyła je burza. Niebo zasnuły czarne chmury, strzelały błyskawice.

Straciły kontakt z Marcelem na prawie dwie godziny. Deszcz padał monotonnie, po czym zmienił się w deszcz ze śniegiem. Ziemia drżała, czasem na tyle mocno, że upadały na ziemię.

— Świetny dzień na przechadzkę — zauważyła Kellie.

Przed nimi pojawiła się linia drzew. Wkroczyły do lasu. Coś w krzakach wydało z siebie serię oszalałych pisków. Hutch, nie w nastroju do stawiania czoła problemom, nie mając ochoty na strzelanie z bliska, oczyściła całą kępę laserem. Coś zapiszczało, zakotłowało się, zwierzęta zaczęły uciekać w głąb lasu. Kobiety nie miały okazji dobrze im się przyjrzeć.

Marcel znów się pojawił.

— Kiepska pogoda?

— Burze elektryczne.

— Widzimy je. Ale dobrze wam idzie. Wczesnym wieczorem powinnyście być na miejscu.

— Mam nadzieję.

— Hutch, mam dla ciebie kolejną wiadomość z Akademii.

— Czego chcą?

Zawahał się.

— Masz przedsięwziąć wszelkie kroki, żeby uniknąć dalszych ofiar w ludziach.

— Świetnie. Powiedz im, że sama nigdy bym na to nie wpadła.

— Hutch.

— Powiedz im, co chcesz. Nie obchodzi mnie to.

Przez chmury przedarło się słońce. Niebo oczyściło się i ruszyły dalej. Coś, czego nie mogły nawet dostrzec, śledziło je od chwili, gdy wspięły się na pasmo wzgórz. Poruszało się trochę jak małpa, ale najwyraźniej zrezygnowało z ataku i znikło z pola widzenia.