Выбрать главу

— Chyba tak.

— Spróbujemy jeszcze raz?

— Nie ma sensu. Tylko zużywamy energię.

Wysunęła wolant i ustawiła go w odpowiedniej pozycji.

Zaczerpnęła powietrza i uruchomiła turbiny.

Zacharczały, zakaszlały, znów podjęły próbę, ale w końcu ożyły. Mówiła do nich i namawiała je, aż przepływ mocy wyrównał się.

— Mamy udźwig?

— Zaraz zobaczymy.

Hutch przełączyła moc na układ kolców. Wskaźniki zamrugały i uniosły się odrobinę. Działały w zakresie dwudziestu procent. Nieźle, jeśli wziąć pod uwagę wiek i prawdopodobny stan kondensatorów. To nie wystarczyłoby, żeby dolecieć na orbitę, ale od gruntu się oderwą.

Hutch otworzyła sekcję startu ręcznego i uruchomiła systemy lotu. Zamrugało kilka wskaźników: prędkości, wysokości, mieszanki paliwa, temperatury silnika.

Nie mogła kołować po polu i wystartować jak pojazd z dwudziestego pierwszego wieku, bo nie mieli kół. Antygrawitacja uniesie pojazd parę metrów w górę i będzie można wystartować.

Włożyła uprząż i zapięła ją. Aktywator antygrawitacji był podświetlaną na złoto tabliczką. Wcisnęła go. Lampki zmieniły kolor, a na ekranie pojawiło się słowo „Aktywne”. Hutch poczuła się, jakby ważyła trochę mniej. Przełączyła silniki w tryb wznoszenia i uruchomiła je. Pojazd uniósł się.

Wysoko nie poleciał. Mogłaby z łatwością wyskoczyć. Ale tyle wystarczy.

Kellie cmoknęła ją w policzek.

Hutch poleciała nad rzekę i wylądowała na samym brzegu. Potem wyłączyła wszystkie systemy i wyskoczyła na zewnątrz.

Marcel wybrał akurat ten moment radości, by przekazać im wieści.

— Nie jest dobrze. Woda się przedostaje.

— Jakie mamy perspektywy?

— Na razie nic groźnego, ale będzie się szybko pogarszać.

Podłączyły wąż do zbiornika reaktora, wetknęły drugi koniec do rzeki i uruchomiły pompę. Dwadzieścia minut później zbiorniki były pełne.

Schowały pompę i wąż, odczekały cierpliwie kolejne pół godziny, a reaktor w tym czasie pracował. Potem wzbiły się w powietrze i ruszyły na północny wschód. Hutch uniosła klapy i dodała gazu.

XXIII

Przez te wszystkie lata nie znaleźliśmy niczego bardziej inteligentnego niż homo sapiens. Nokowie zajmowali się głównie niekończącymi się wojnami. Wszyscy inni nie żyją, zaginęli albo wrócili na drzewa. Wygrywamy walkowerem.

Gregory MacAllister, Czy ktoś nas słucha?
Czas do rozpadu (prognoza): 75 godzin

Gdy Hutch i Kellie znikły w lesie, Nightingale i MacAllister rozpalili ognisko. Cała adrenalina, która dotąd utrzymywała dziennikarza na nogach, ulotniła się, siedział więc prawie bez ruchu, z zamkniętymi oczami, oparty o drzewo. Nightingale także dotarł do kresu wytrzymałości, ale bał się, że zasną i nikt nie będzie pilnował obozowiska.

Zrobił kawę, wypił ją i poczuł się trochę lepiej.

Dzięki Bogu, że ta cała męka zbliża się do końca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro o tej porze będzie na pokładzie „Wildside”, korzystając z gorącego prysznica, wygodnego łóżka, i zamawiając wszelkie posiłki, jakie tylko przyjdą mu do głowy.

MacAllister coś mruknął, po czym jego oddech stał się regularny. Nightingale słuchał odgłosu wiatru wśród drzew i brzęczenia owadów.

Spojrzał na zatokę. Daleko w dole wielkie ptaki barwy morza zataczały leniwie kręgi, czasem nurkując w wodzie. Nalał sobie jeszcze kawy, pociągnął łyk, odstawił kubek, zdrzemnął się i obudził gwałtownie, gdy coś dotknęło jego nogi. Był to wielki żuk z dziesięcioma czy dwunastoma parami podzielonych na segmenty nóg i groźnie wyglądającymi szczypcami. Nightingale wrzasnął, odtoczył się na bok, i patrzył, jak stworzenie maszeruje, by zniknąć wśród krzaków.

Wielki żuk. Rzeczywiście, reakcja profesjonalisty.

MacAllister nawet się nie poruszył.

Incydent ten odniósł jeden pozytywny skutek: Nightingale błyskawicznie się obudził. Porozmawiał z Hutch i Kellie, potem pozostał na linii, żeby słuchać ich rozmów, a od czasu do czasu wymieniał komentarze ze znajomą — matematykiem z „Wendy” — z którą pozostawał w stałym kontakcie. Potem zaczął znów przysypiać.

— Mam problem: jestem straszliwie senny — wyznał w końcu znajomej.

— Dobrze — odparła głosem aksamitnym jak burgund.

— Zdejmij komunikator, przełącz go na obraz szerokokątny i ustaw na las. Ja będę trzymać za ciebie wartę.

Wyjaśniła, że wszystkiego oczywiście nie zobaczą, ale to lepsze niż nic. Wyłączył pole, zdjął komunikator i ustawił go na skale, po czym włączył pole z powrotem.

— Jeśli coś zobaczę — rzekła — będę wrzeszczeć. Nightingale położył się, słuchając ponurego szumu fal.

Zamknął oczy.

Ledwo dotarło do niego, że pada. Potem usłyszał grzmot. Kolejny wstrząs obudził go na krótko. W końcu zauważył, że jest ciemno. MacAllister najwyraźniej obudził się na tyle, że dorzucił kilka kłód do ogniska. Teraz jednak twardo spał.

Przypływ się zbliżał. MacAllister siedział, gapiąc się obojętnie na zatokę.

— Co tam? — spytał Nightingale. — Panie znalazły lądownik?

— Ach. — MacAllister nalał sobie kolejny kubek kawy.

— Obudziłeś się. — Wyciągnął rękę i poklepał go takim gestem, jakim się klepie ulubionego pieska. — Tak — powiedział.

— Z przyjemnością informuję, że dotarły na miejsce cało.

— Nalał drugi kubek dla Nightingale’a. — O ile mi wiadomo, radzą sobie świetnie.

— Uruchomiły lądownik?

— Uruchomiły. Parę godzin temu. — Szeroki uśmiech. — Teraz tankują paliwo. Randy, zaczynam wierzyć, że wyniesiemy nasze tyłki z tej planety w całości.

— Też mam taką nadzieję.

Było za zimno, żeby wyłączyć skafander na dłużej, więc Nightingale dopił kawę i włączył pole. Tęsknił za tym: móc dokonywać codziennych czynności, nie zamarzając na śmierć.

Znad brzegu rozpadliny dobiegł szeleszczący dźwięk. Spojrzeli po sobie i wyjęli lasery. Nightingale podszedł do brzegu i spojrzał w dół. Całe czoło klifu poruszało się.

Idą tu.

— Uwaga! — krzyknął do MacAllistera.

Dwie pary kończyn ze stawami pojawiły się na skraju, znalazły oparcie, po czym na płaski teren wspięło się czarne stworzenie w skorupie, przypominające trochę mrówkę, ale rozmiaru psa obronnego. Zakołysało się, wyprostowało, i ruszyło w ciemność, mijając ich.

Nightingale zdążył je obejrzeć. Miało kleszcze jak nożyce ogrodowe, osiem cienkich segmentowanych nóg i kilka par odnóży.

Drugie wspięło się na klif i przebiegło koło nich. Kilka następnych rozpaczliwie usiłowało uchwycić się nagiej skały.

Szeleszcząc i klekocząc, stworzenia w końcu się wydostały, minęły krąg światła i maszerowały dalej.

— Mac?

MacAllister opierał się o drzewo.

— Tak — odparł. — Tu jestem.

— Chyba nadciąga ich tu całe mnóstwo.

Kolejne stworzenia gramoliły się przez brzeg. Laser Maca błysnął.

Nightingale rozpaczliwie rozglądał się za jakąś kryjówką.

— Uciekają przed przypływem.

— Jakie one są?

— Wielkie i niezgrabne. I niebezpieczne.

Liczba stworzeń wyłaniających się zza skraju klifu wydawała się nieskończona.