Выбрать главу

— Randy, co robimy? Chowamy się za ogniskiem?

— Nie! To nie byłoby bezpieczne. Jeśli wpadną w popłoch, stratują nas. Znajdź sobie jakieś drzewo.

— Bo ja wiem… — Patrzył niepewnie na wysokie drzewo. — Są za wysokie, żeby na nie wejść.

— To schowaj się za drzewem.

Całe hordy stworzeń przemykały obok nich. Pędziły jak automaty, nogi zsynchronizowane, szczypce wycelowane do przodu, jakby stworzenia spodziewały się oporu. Te, które biegły za wolno albo wchodziły w drogę większym zwierzętom, traciły kończyny i czułki. Jedno wpadło na Nightingale’a, upadło i zanim zdołało wstać, zostało zadeptane. Kolejne wpadło do ognia, zapiszczało żałośnie i pobiegło dalej, ciągnąc za sobą smugę dymu.

Kiedy panika minęła, byli ze wszystkich stron otoczeni zdechłymi i zdychającymi skorupiakami.

Po chwili pojawił się maruder. Miał problem z wydostaniem się na płaski grunt. Po walce, która wydawała się nie mieć końca, udało mu się, i wtedy dostrzegli przyczynę: brakowało mu dwóch nóg i kilku czułków.

— Co będzie, jak wrócą? — spytał MacAllister.

— To nie to samo — odparł Nightingale. — Nie dojdzie do paniki.

— To nie znaczy, że nie będą niebezpieczne.

— To prawda. I będą wtedy szukały jakiejś przekąski. Może rozsądniej byłoby opuścić to miejsce.

Mac rozejrzał się wzdłuż brzegu klifu.

— Zgoda. W która stronę? Wracamy tam, skąd przyszliśmy?

— To zupełnie niepodobne do Gregory’ego MacAllistera.

Mac zaśmiał się i założył plecak.

— Doskonale. W takim razie idziemy dalej.

Obaj czuli się lepiej po długim odpoczynku na szczycie i ruszyli żwawo. Półksiężyc gazowego giganta wschodził za nimi, a w lesie było tak jasno, że nie musieli używać latarek. Ale już niedługo…

Rozmyślania przerwał mu nowy głos. Canyon.

— Słyszałem, że dzieje się coś nowego, doktorze Nightingale. Mogę prosić o kilka słów komentarza?

— To nie jest dobry moment — odparł Nightingale i przerwał połączenie.

— To jest właściwy sposób postępowania z mediami — rzekł MacAllister.

— Do licha, Mac, myślałem, że media to ty.

— Bo tak jest.

Trzymali się blisko skraju klifu. Zatoka rozpościerała się pod nimi, potężna odnoga morza, gładka i mglista w świetle Morgana. Duże połacie lasu, rozciągające się wzdłuż brzegu, znalazły się pod wodą.

— Woda sięga już wysoko — rzekł Nightingale. Podnosiła się w oczach.

— Randy, sądzisz, że jesteśmy wystarczająco wysoko?

Nightingale zaśmiał się.

— Och, czyżby to był ten wyrafinowany dowcip MacAllistera?

— Och, tak. Właśnie tak.

Las wdarł się na sam szczyt. Byli tak blisko rozpadliny, że nieostrożny krok mógł się skończyć katastrofą. Czasem jednak listowie rozrzedzało się i widoczność sięgała pół kilometra. Światło giganta było tak jasne, że nie używali latarek.

MacAllister dotknął ramienia Nightingale’a i wskazał w stronę wody. Płonęło tam światło.

— Właśnie się pojawiło — rzekł.

Kiedy tak patrzeli, światło zgasło.

Wpatrywali się w półmrok, ale nie było niczego widać. Światło znów się zapaliło.

— Co o tym sądzisz?

— Fauna i flora morska.

Zgasło. Nightingale uniósł latarkę, wycelował w morze i zamrugał.

Światło na wodzie zamrugało w odpowiedzi. Mac zmarszczył czoło.

— Chyba ktoś próbuje się z nami przywitać. Nie wydawało im się to możliwe.

— To pewnie świecąca kałamarnica albo coś takiego — powiedział. — Zew godowy.

— Zaprasza nas na gody?

— Latarkę.

Nightingale znów zamrugał. W odpowiedzi pojawiła się skomplikowana seria: długie, krótkie i średnie błyski. Mac niebezpiecznie zbliżył się do brzegu.

— To wygląda na jakiś kod.

— Wiesz, że niektóre ważki na Ziemi udają inny gatunek ważek? — spytał Nightingale. — Udają, że szukają partnera. A kiedy odbiorca się pojawia, zostaje pożarty.

Zmrużył oczy i wpatrywał się w ciemność. Wyglądało to po prostu jak światło na powierzchni. Wyobraził sobie rękę z latarnią, wystającą z wody.

— Widzisz coś, Randy?

— Tylko wodę.

MacAllister mrugnął latarką i spojrzał z nadzieją na wodę. W jego zachowaniu, pomyślał Nightingale, jest jakiś element zabawy. On się tu dobrze bawi.

Nadeszła odpowiedź, kolejna skomplikowana seria błysków.

— Nie wiem, co to jest — rzekł Nightingale. — Ale wygląda, jakby światło znajdowało się w wodzie. — Patrzył dalej. — Powinniśmy to nagrać.

MacAllister pokiwał głową.

— To wygląda prawie tak, jakby łódź rybacka próbowała z nami rozmawiać.

Ziemia zadrżała. Gdzieś poniżej wielki kamień oderwał się od klifu i spadł do zatoki.

Nightingale wstrzymał oddech, odsunął się od przepaści i czekał na kolejne wstrząsy. Nie nadeszły, więc przełączył skaner na nagrywanie. Na jego sygnał MacAllister zamrugał parę razy i światło znów odpowiedziało. Jeden błysk. Potem dwa. I trzy.

Nightingale poczuł zimny dreszcz wędrujący wzdłuż kręgosłupa.

— Twoja kałamarnica umie liczyć — zauważył Mac. — Sądzisz, że w morzu mogło rozwinąć się inteligentne życie?

Cóż, na Ziemi tak się stało. Wykrycie go zajęło jednak dużo czasu, bo nie korzystało z techniki. Delfiny i wieloryby były inteligentne. Kałamarnice także. Do korzystania z matematyki trzeba jednak było je namawiać.

— Miało dużo czasu, by ewoluować — rzekł Nightingale.

Mac błysnął raz.

Nadeszła odpowiedź: dwa.

Nightingale wyłączył latarkę Maca i uniósł swoją. Błysnął: trzy.

Odpowiedź: cztery. Spojrzał przez lornetkę.

— Mój Boże — rzekł. — Wrócimy z takimi historiami i bez żadnych odpowiedzi. Ludzie będą wrzeszczeć.

Grunt znowu zadrżał, tym razem mocniej.

— Randy — rzekł Mac — to nie jest dobre miejsce.

— Wiem.

MacAllister ujął go pod ramię.

— Chodźmy. Zanim obaj wpadniemy do wody. Nightingale pokiwał głową, wycelował latarkę w kierunku źródła światła i mignął raz. Żegnaj.

Światło na morzu mrugnęło dwa razy.

— Oni nadal liczą — mruknął Nightingale.

— Jak sobie radzicie, chłopaki? — W głosie Kellie dało się słyszeć radość i ulgę.

— Dobrze — odparł Nightingale, nie odrywając wzroku od zatoki.

— To świetnie. Mam dobre nowiny. Za parę minut startujemy.

Dzięki Bogu.

— Grzeczne dziewczynki — odezwał się MacAllister na prywatnym kanale.

XXIV

Szczęście jest w mniejszym stopniu wytworem talentu i energii niż wyczucia czasu. Bycia we właściwym miejscu, kiedy przewraca się ciężarówka z arbuzami. Właśnie tak dokonują się awanse i tworzą się fortuny. Pojawisz się na skrzyżowaniu minutę później, kiedy przyjedzie policja, i wszystko na nic.

Gregory MacAllister, Zagubieni w Babilonie
Czas do rozpadu (prognoza): 63 godziny

Kellie spojrzała na Zatokę Złych Wieści i wstrzymała oddech. Cała dolna linia brzegowa była pod wodą, a klif, którym maszerowali, zmienił się w cypel.

— Co o tym sadzisz? — Miała na myśli diagnostykę, nie sytuację w zatoce.