— Nie wiem, czemu SI nie działa. Pewnie z powodu złego stanu ogólnego.
— Dobrze. Co jeszcze?
— Mamy problemy ze sterowaniem temperaturą. Łączność, działa. Kondensatory ledwo zipią i dają tylko dwadzieścia jeden procent mocy. Wygląda na to, że więcej się nie da. Czujniki padły. Przednie amortyzatory wysiadły. Układ elektryczny zgłasza ostrzeżenia.
Hutch skrzywiła się.
— Ale nie melduje, że zaraz się wyłączy?
— Nie.
— Dobrze. Jak dotrzemy na miejsce, przyjrzę się. Mamy tam mnóstwo zapasowych części.
Zwykle pilot przeprowadzał diagnostykę sam, ale też wówczas statek pilotowała SI. A tym razem Hutch była zajęta.
Kellie streściła krótko inne problemy, dość drobne, raczej potencjalne niż rzeczywiste zagrożenia.
— Nie będziemy dużo nim latać. Ale do wieży powinniśmy dolecieć.
Hutch wzniosła się na poziom dwóch tysięcy metrów, poinformowała zastępczynię Marcela, że nie mają czujników, i z jej pomocą obrała kurs. Zastępczyni spytała, czy jest jakakolwiek szansa, by dolecieli tym lądownikiem do „Wendy”. I jak sobie teraz radzą.
— Nie ma szans — odparła Hutch. — Możemy wystartować i wylądować. Nawet kawałek przelecieć. Ale na orbitę? Nie da rady.
Kellie skontaktowała się z Nightingale’em.
— Jak sobie radzicie, chłopaki?
— W porządku.
— Dobrze. Lecimy. — Po czym zwróciła się do zastępczyni: — Allie, mamy czas, żeby zabrać resztę załogi? — Skinęła głową i przyspieszyła.
— Nie. Równina cały czas napełnia się wodą. Masami wody.
W świetle rzucanym przez Jerry’ego Morgana krajobraz wyglądał upiornie. Kellie dostrzegła miejsce, gdzie zginął Chiang, i wydawało jej się, że rozpoznaje miejsce z poduszkowcem. Przeleciały nad rzeką, gdzie zaatakowały ich ważki.
Pojawił się Marcel.
— Hutch — powiedział — do doliny wdziera się woda. Dużo wody. Przypływ przybiera, duża część pasma gór już się zapadła.
I tak już będzie, pod dyktando przesuwającego się po niebie Morgana. Dostrzegli słup dymu na południu.
— Wulkan — rzekł Marcel. — Dziś wieczorem eksplodują na całej planecie.
— Jak wygląda sytuacja w okolicy wieży?
— Woda się tam jeszcze nie dostała, ale to długo nie potrwa. Nie oszczędzaj dopalaczy.
— Dopalaczy — odparła Hutch. — Tak jest.
To był oczywiście żart. Już leciały z maksymalnym ciągiem.
— Wieża jest na płaskiej równinie — mówił dalej Marcel. — Na północy jest coś w rodzaju lejka, którym dotąd woda odpływała, a teraz nim napływa. Kiedy uderzy w równinę, trochę się rozleje, ale jeszcze nie zaleje całości. Tylko że to nie będzie trwało wiecznie.
— Jakieś prognozy co do czasu?
— Ile ci zajmie dolecenie tam?
— Dwadzieścia minut.
— Powinno starczyć. Ale jak wylądujesz, biegnij.
— Mac?
— Tak, Priscillo?
— Mac, uważajcie na siebie. Wrócimy najszybciej, jak się da.
— Będziemy czekać.
— Dotrwacie?
— Jeśli nie dopadniecie tych akumulatorów, to pewnie nie.
— Kondensatorów.
— Wszystko jedno. Nigdy nie byłem elektrykiem. Ale dopadnijcie je. Zostawimy wam światełko.
Znów Marcel.
— Hutch.
Po jego głosie poznała, że cała rozpacz i beznadzieja, jakie w nim wzbierały, znalazły ujście w tej jednej chwili.
— Daj sobie spokój. Wracaj i…
— Co ty mówisz? Dać sobie spokój?
— Rób, jak powiedziałem. Nie mamy czasu.
— Marcel, do licha — włączyła się Kellie — nie możemy tak po prostu dać sobie spokoju. Nie mamy dokąd lecieć.
— Opracowujemy plan B. Dajcie sobie spokój z kondensatorami.
— Jaki plan B?
— To skomplikowane.
— Tak właśnie myślałam — rzekła Kellie. — A tak w paru słowach?
— Spróbujemy złapać was w locie.
— Co spróbujecie?
— Złapać was podczas lotu. Teraz nie będę tego wyjaśniał.
— Jakoś mnie to nie dziwi.
— Budujemy urządzenie, które może się sprawdzić.
— Marcelu — spytała Hutch — jaki jest twój poziom zaufania do tego planu?
Najwyraźniej musiał się już nad tym zastanawiać.
— Posłuchaj, nikt jeszcze czegoś takiego nie próbował, więc nie mogę obiecać, że się uda. Ale jest pewna szansa.
— Dobrze. — Kellie popatrzyła na Hutch. — Lecimy do wieży.
Hutch przytaknęła.
— Lepiej będzie, jak weźmiemy te kondensatory.
Pochyliła się w fotelu pilota, jakby mogła w ten sposób zmusić pojazd do szybszego lotu.
— Hutch… — W jego głosie pobrzmiewała rozpacz.
Kellie potrząsnęła głową. Lecimy tam, w przeciwnym razie wszystko stracone.
Leciały już z maksymalną prędkością, odkąd przeleciały nad rzeką.
— Ile jeszcze mamy czasu? — spytała Kellie. — Zanim woda dotrze do wieży?
— Woda właśnie podchodzi pod wieżę.
— Jak tam teraz jest? Jak to wygląda?
— Głęboko. Nie mamy czasu.
— Jesteśmy już nad równiną. I nie widzę żadnej wody.
— Uwierz mi na słowo.
— Będziemy się rozglądać, Marcelu. Damy ci znać. Kellie przeszła na prywatny kanał.
— Hutch, jeszcze nie jesteśmy nad równiną. Dopiero lecimy nad lasem i górami.
— Jesteśmy o parę minut od wieży. — Hutch przełączyła się do Marcela. — Wygląda na to, że może się udać, zamierzamy spróbować.
— Wolałbym, żebyście nie próbowały.
— Wolałabym nie musieć próbować. Powiedz mi, jak wygląda sprawa z wodą. Co tam będzie? Fale? Stopniowy przybór? Co?
— Tam przemieszcza się fala. A właściwie seria fal, jedna blisko drugiej.
— Jak daleko są? Od wieży? I jak wysoko?
— Na tyle wysoko, że woda mogła już zalać kondensatory. Są na poziomie gruntu, prawda?
— Tak. Na stole.
— Więc pewnie są już pod wodą.
— Czy jest jakaś szansa, że wyprzedzimy falę? W ogóle jakaś szansa?
— Macie jakieś piętnaście minut.
Były dziesięć minut od wieży. Plus minus.
— Dobrze, Marcelu. Wszystko albo nic.
— A jeśli już o tym mówimy: zeszłyście z kursu. Skręć dwanaście stopni w lewo.
Hutch przesunęła wolant w lewo i spojrzała na wskaźniki.
— Tak dobrze?
— Tak — odparł, przybity. — Tak dobrze.
Kellie słuchała jednostajnego szumu silników i patrzyła na przesuwające się w dole pokryte śniegiem góry.
— Mamy minimalny ładunek — wyjaśniła Hutch. — To znaczy, że prawdopodobnie będziemy musiały zainstalować nowe kondensatory, żeby w ogóle wystartować. Wtedy może się zrobić ciekawie. Rozejrzyj się z tyłu i sprawdź, czy mamy wszystko, żeby je podłączyć.
— Będziemy to robić tu, na tylnym siedzeniu?
— Jeśli zrobi się niebezpiecznie, to tak. Nie będzie czasu, żeby wyjąć stare kondensatory. Więc trzeba tylko wyciągnąć kable. Załadujemy te nowe najszybciej, jak się da, przyczepimy je i uciekamy. Trzeba przygotować kable i klucze.
Kellie przemieściła się do tyłu i zaczęła przygotowania. Lądownik przeleciał nad ostatnią linią wzgórz i znalazł się nad równiną. Tu była już pokrywa śnieżna i okolica wyglądała nierealnie, widmowy krajobraz, połyskliwe drzewa, cienie jak wyryte w srebrze. Potem kolory się zmieniły: znalazły się nad wodą.