Выбрать главу

MacAllister z ponurą miną wyjrzał przez okno. Potężny strumień przepływał koło nich, wysokie, zielone drzewa, niepodobne do niczego, co znali z Ziemi, lśniły w porannym świetle, a złocisty ptak o skrzydłach w czerwone paski spacerował po skrzydle. Scena była idylliczna.

— Czy na pewno nie możemy tym czymś odlecieć? Przecież nie zaszkodzi spróbować.

— Jesteśmy pewni. Zasadniczo mamy do dyspozycji samolot rakietowy. Rakiety służą do manewrowania w zerowej grawitacji, ale nie mają wystarczającej mocy, żeby wynieść nas na orbitę. Możemy użyć antygrawitacji do zmniejszenia masy, ale tylko trochę. Na parę minut.

— A próbowaliśmy?

— Prawdopodobnie wznieślibyśmy się na dwanaście albo trzynaście tysięcy metrów. Może trochę wyżej. Parę minut moglibyśmy tam powisieć, potem byśmy spadli. A gdybyśmy wyczerpali energię systemu antygrawitacji, nie mielibyśmy jak wylądować.

— A może jeden z tych statków mógłby zlecieć na te dwanaście tysięcy i zabrać nas? — podsunął MacAllister.

— Nie — odparła Kellie. — Statki nadświetlne nie mogą manewrować w atmosferze.

— Wahadłowce też nie?

— Wahadłowce też nie.

— Więc zostaje nam tylko winda orbitalna.

— Nie. — Kellie zapatrzyła się w deszcz. — Hutch ma rację: nie mamy dużych szans na znalezienie kondensatorów. Ale nic się nie stanie, jeśli poszukamy. Może się uda.

Hutch zgodziła się z nią, jako że i tak nie mieli nic lepszego do roboty, a Nightingale zmienił zdanie i uznał, że to może być sensowna propozycja. Hutch uruchomiła silniki i ruszyli.

Przez kilka pierwszych minut lotu siedzieli w milczeniu, jakby cisza mogła zatrzymać czas i odsunąć nadejście końca. Nikt się już nie śmiał.

Opuszczali rejon zatoki, gdy komunikator Hutch zabrzęczał. To Marcel. Przełączyła go na kanał ogólny.

— Trzymacie się jakoś? — Brzmiał nienaturalnie radośnie.

Marcel był sympatycznym facetem i kompetentnym kapitanem, ale Hutch uznała, że jest najgorszym aktorem świata.

MacAllister mruknął coś, czego nie dosłyszała.

— Jakoś sobie radzimy — odparła.

— Mam wiadomość.

— Dla mnie?

— Dla was wszystkich. Tak naprawdę to mam całe mnóstwo wiadomości, tysiące wiadomości. Cały świat wam kibicuje.

— Miło być w centrum uwagi — prychnął MacAllister.

— Oczywiście — mówił dalej Marcel — są sprzed dwóch dni. Ludzie, którzy je wysyłali, nie wiedzieli o… — zamilkł, próbując znaleźć jakieś dyplomatyczne określenie — …o utracie kondensatorów.

— Powiedziałeś, że masz jakąś jedną szczególną wiadomość?

— Tak naprawdę to dwie.

— Przeczytasz?

— Pierwsza jest od Przewodniczącej Komisji Światowej. Żywimy głęboki podziw dla waszych wysiłków na niwie poszerzania granic ludzkiej wiedzy i chęci stawienia czoła niebezpieczeństwom, z jakimi taka eksploracja jest w nieunikniony sposób związana. Cała ludzkość modli się za wasz bezpieczny powrót. Podpisano: Sanjean Romanovska.

— Świetnie — mruknął MacAllister. — Każdy z nas będzie miał pomnik. I nazwą ulice w Aleksandrii naszymi nazwiskami.

— Co jeszcze masz? — spytała Hutch.

— Wiadomość od Gomez. Dla ciebie.

— Dawaj.

— Priscillo, chyba nie muszę Ci mówić, że tu, w Akademii, cieszymy się, iż Wasza niefortunna przygoda zbliża się do szczęśliwego końca. Bardzo się o Was martwiliśmy.

— My też się o nas martwiliśmy — wtrącił MacAllister.

— A reszta, Marcelu?

— Ponieważ teraz niebezpieczeństwo zostało zażegnane, chciałabym, żebyście rzucili okiem na okolice Góry Błękitnej, gdzie znaleziono ruiny podstawy windy orbitalnej. Ma to podstawowe znaczenie dla zdobycia wiedzy na temat tego, co stało się na Deepsix. Skąd się wzięła zaawansowana technika. Wiem, że proszę o wiele, po tym, co przeszliście, ale wiem też, że mogę na Was liczyć. Podpisano: Irene.

— Irene?

— Tak mam napisane.

Kiedyś, w Akademii, Irene Gomez mogłaby się przewrócić o Hutch na korytarzu nie wiedząc, kim ona jest. Ale ci ludzie po prostu tak się zachowywali.

— Daj nam minutę — powiedziała Hutch Marcelowi i przełączyła go w tryb oczekiwania. — Co o tym sądzicie? — zwróciła się do swoich towarzyszy.

— To nie jest operacja neurochirurgiczna — rzekł MacAllister. — Mamy jedną szansę, żeby wyjść z tego z życiem: znaleźć kondensatory. Może mój głos się nie liczy, ale niespecjalnie mnie obchodzi, co jest na szczycie Góry Błękitnej, i powinniśmy się raczej skupić na tym, żeby się stąd wydostać. Cholera jasna, chcą nas posłać na kolejną poniewierkę, jakbyśmy nie mieli już dość.

— Randy?

Zastanowił się.

— Mac ma chyba rację. Powinniśmy najpierw przeszukać okolice wieży. Jeśli okaże się, że to beznadziejne, to możemy lecieć na Górę Błękitną.

Kellie potrząsnęła głową.

— Nie znoszę takiego negatywnego nastawienia, ale ja tam byłam, przy wieży, i nie sądzę, żebyśmy mieli duże szanse na znalezienie czegokolwiek. Tam przeszły potężne fale. Bóg raczy wiedzieć, gdzie te kondensatory teraz są. Ale z drugiej strony, na szczycie góry na pewno ich nie znajdziemy.

Hutch przełączyła się na kanał Marcela.

— Wracamy poszukać kondensatorów.

— Dobrze. Rozumiem.

— Przekaż Irene wyrazy ubolewania.

Zapadło niezręczne milczenie. Po chwili Marcel znów się odezwał i przypomniał, że wiadomości jest więcej.

— Centrum łączności jest przepełnione życzeniami dla was. Dla wszystkich.

To zrobiło na Hutch wrażenie.

— Przepełnione?

— Napływają tysiące wiadomości. Pewnie byłoby więcej, gdybyśmy mieli większą przepustowość. Mówią nam, że gromadzi się ich więcej na stacji przekaźnikowej. Czasem piszą do was całe klasy szkolne.

— Nie przypuszczam, żebyśmy mieli jakiś sposób wyłowienia tych bardziej osobistych?

— Nie tak łatwo. Nawet po nazwisku nie da się określić z całą pewnością. Mamy szesnaście wiadomości dla ciebie od osób nazwiskiem Hutchins. Osiemnaście dla Randy’ego od rozmaitych Nightingale’ów. Podobnie dla reszty.

— Doskonale — rzekła Hutch. — Dajmy sobie na razie spokój z moimi. Możesz kogoś poprosić, żeby przejrzał wiadomości z pozostałymi? Może pojawią się tam jakieś konkretne nazwiska, na których im zależy. — Podziękowała mu i rozłączyła się. Nightingale patrzył na nią i widziała, że już wyrobił sobie o niej opinię: W całym twoim życiu nie trafił się nikt, z kim chciałabyś się skontaktować w takiej chwili?

Z najbliższej rodziny Hutch żyła tylko matka. Stosunki między nimi były napięte, bo Hutch nigdy się nie ustatkowała i nie założyła rodziny. Jak każda normalna młoda kobieta. Hutch oczywiście nie była już młoda, ale ten fakt najwyraźniej umknął jej matce. Lub też wywoływał u niej jeszcze większą panikę. Choć była w szczytowej formie, jak zwykle ludzie w tych czasach przez jakieś pierwsze stulecie, od dawna nie przejawiała już radosnej niewinności, jakiej można by się spodziewać po pannie młodej.

Żyła już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, czego chce od życia. Uważała, że tylko wczesne zamążpójście daje jakieś szanse na sukces. Pokrewne dusze muszą rozwijać się razem. Wiedziała, czego oczekuje od mężczyzny, a po prostu nikt taki jej się nie trafił. Choć bywała sama, a czasem samotna, przynajmniej nie była samotna w małżeństwie, a to wydawało jej się najgorszym, co mogłoby ją spotkać. Poza tym lubiła być niezależna.