— To dobry pomysł, Guntherze — rzekła.
Roześmiał się.
— I za to mi płacą tyle pieniędzy. — Zastanawiał się przez sekundę. — Tylko trzeba wszystko tak urządzić, żeby wszystkie ekipy wybrały walec w tym samym momencie. Nie zapominaj, że one się poruszają.
Beekman właśnie skończył objaśniać swój pomysł Marcelowi, kiedy ekran zapłonął światłem. To Mark Bentley, kolega-planetolog, którego specjalnością były jądra gazowych gigantów. Obecnie był dyrektorem obserwatorium w bazie księżycowej Farside. Był też wieloletnim przyjacielem Beekmana. W wolnym czasie bawił się w aktorstwo i odnosił na tym polu niemałe sukcesy.
Nie miał zadowolonej miny.
— Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, Guntherze — rzekł — ale marnujemy wszystko, po co przylecieliśmy.
Beekman zdawał sobie z tego sprawę. Większości doświadczeń w ogóle nie zaczęto prowadzić. Specjaliści zostali oderwani od swoich zadań i oddelegowani do akcji ratunkowej. A co gorsza, „Wendy” znajdowała się po niewłaściwej stronie Deepsix i to, co się działo na planecie, można było obserwować tylko za pośrednictwem satelitów. Misja okazała się fiaskiem.
— Wiem — odparł. — A co miałbym zrobić, twoim zdaniem?
— Odwołaj to.
Beekman doznał szoku.
— Co?
— Gunny, chciałbym, żeby ci ludzie wrócili, tak samo, jak ty tego chcesz. Ale pomysł z windą nie ma dużych szans powodzenia. — Milczał przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, jak obronić coś, czego obronić się nie da. — Mogę być z tobą szczery?
— Zawsze jesteś.
— Szansa oglądania takiego zdarzenia jest tak cenna, że nie możemy jej zaprzepaścić. Gunny, prawda jest taka, że to jest warte więcej niż życie paru osób, jeśli zajdzie taka konieczność.
Beekmana zaskoczyła jego własna reakcja: Bentley prawdopodobnie miał rację. Z jednego punktu widzenia.
— Daj sobie z tym spokój — mówił dalej. — Wiesz, co się stanie: coś pójdzie nie tak, jak powinno, cała operacja się nie powiedzie, oni i tak zginą, a my wyjdziemy na idiotów, bo przelecieliśmy taki kawał drogi i wracamy z pustymi rękami.
— Mark, ale co ja mam zrobić? Przecież nie mogę po prostu spisać ich na straty.
Bentley milczał przez długą chwilę. Wiedział. Rozumiał, że to nie jest łatwa decyzja.
— Moim zdaniem oni już są spisani na straty. Przez zbieg okoliczności. Ktoś wreszcie musi to powiedzieć Marcelowi.
Beekman poczuł, jak wzbiera w nim straszliwa słabość.
— Gunny, nie jestem jedyną osobą, która jest o tym przekonana. Nie chodzi tylko o mnie. — Mark rozłożył ręce.
— Posłuchaj, gdyby była jakaś realna szansa wydostania ich, byłbym za tym, żeby kontynuować. Ale nie ma realnej szansy. To tylko gest. I to wszystko. Robimy to, żeby Clairveau, kiedy wrócimy, mógł powiedzieć, że zrobił wszystko, co w jego mocy. A ty wiesz równie dobrze jak ja, że to nie może się udać.
— A ja sądzę, że może.
Bentley mówił dalej, jakby tego nie usłyszał.
— Taka okazja już się nie trafi. Nie tylko w naszym życiu. Ale może w ogóle w historii naszego gatunku.
Beekman nie wiedział, co należy zrobić.
— Jak u licha wytłumaczysz to, kiedy wrócisz na Ziemię? — dopytywał się Bentley. — Nie uratowaliśmy ich i nie widzieliśmy kolizji. Byliśmy tam, ale byliśmy zajęci czymś innym.
Beekman zastanawiał się, jak w takich sytuacjach wygląda dowodzenie na „Wendy”. Był dyrektorem projektu, którego zadaniem było postaranie się, by w jak największym stopniu wykorzystać czas i środki na rejestrację i badanie zjawiska. Marcel był dyrektorem statku.
— Porozmawiaj z nim. Clairveau cię wysłucha.
XXVIII
Jestem zawsze zainteresowany, kiedy jakiś duży projekt zostaje z powodzeniem ukończony. Z moich doświadczeń wynika, że w dowolnej organizacji liczącej więcej niż dwadzieścia dwie osoby nie można znaleźć ani jednej, która naprawdę wie, co się dzieje.
Pindar i Shira weszli na pokład wahadłowca i patrzyli, jak otwierają się wrota startowe. Na zewnątrz, kilkaset metrów od nich, widać było artefakt. Wyglądał jak grupa niepołączonych wąskich rurek, idealnie równoległych, w idealnym stanie, rozciągających się w obu kierunkach.
— No to jazda — oznajmił pilot.
Wyśliznęli się cicho i ku zachwytowi Pindara opuścili luk prosto w ciemność, mijając boczne grodzie.
Na naszywce nad kieszenią pilota widniało nazwisko „Bomar”.
— Klaus — przedstawił się oschle.
Zachowywał się, jakby sama ich obecność mu przeszkadzała. Był niski, mocno zbudowany i mówił z kanadyjskim akcentem. Pindar pomyślał, że to człowiek, który nie umie się dobrze bawić.
W rzeczywistości jednak nie zwracał specjalnej uwagi na pilota. Jego wzrok przyciągał obcy artefakt, równoległe rury rozciągające się ku nieskończoności, znikające na tle gwiazd.
Za nimi zaczął się przemieszczać luksusowy liniowiec. Przyspieszył, odpłynął, a jego potężne cielsko skurczyło się i znikło. Pindar wiedział, że leci w stronę asteroidy. Bomar ruszył w stronę artefaktu, zawrócił z boku, zahamował i zastopował.
— OK — oznajmił. — Jesteście na miejscu.
Co za ekscytujący moment. Pindar uruchomił e-skafander i Bomar sprawdził go, wyregulował coś na plecaku i spojrzał na Shirę.
— Wygląda dobrze — oznajmił.
— Nie dostaniemy plecaków odrzutowych? — spytała Shira, zezując w kierunku uprzęży z silnikami odrzutowymi, wiszącej w szafce.
— Nie. — Na ponurej twarzy Bomara pojawiło się rozbawienie. — Nie potrzeba wam. Macie zrobić swoje i nie odpaść od artefaktu.
— Dobrze — odparł Pindar, jakoś ciszej niż zwykle.
Bomar otworzył wewnętrzny właz.
— Cały czas, jak będziecie na artefakcie, trzymajcie jedną stopę płasko na metalu, dobrze?
— Tak jest — rzekła Shira.
— Nie ma powodów do zadowolenia. I proszę, żadnych głupich wyskoków. Nie chce mi się wypełniać setek papierków. — Wypuścił powietrze i spojrzał na nich z miną człowieka, który nie lubi zajmować się amatorami. — Zostawiliście namiary na kogoś z rodziny?
Takie pytanie było w jednym z formularzy.
— Tak — potwierdziła Shira.
— No to nie zapominajcie o nich, jak będziecie na zewnątrz. A teraz jazda.
Shira i Pindar przemieścili się na Stanowisko Pierwsze. Nie było tam klamry; nie było niczego, co utrzymywałoby artefakt w całości. Znajdowali się 320 kilometrów od asteroidy, skały, która służyła jako przeciwwaga dla stacji kosmicznej — jeśli taka kiedyś była tam przyczepiona. Ich zadanie polegało po prostu na tym, żeby wejść na artefakt, znaleźć właściwy walec i oznaczyć go.
Shira nie była klasyczną pięknością. Miała trochę za duże uszy, trochę za długi nos, a e-skafander dodatkowo ją oszpecał, przyciskając jej bujne, brązowe włosy do głowy. Była opanowana, metodyczna i często śmiała się z samej siebie. A co najbardziej urocze, nie wykazywała w ogóle strachu przed wyjściem na zewnątrz.
— Jazda, Pindar — oznajmiła, biorąc plecak i przerzucając go przez ramię. Ruszyła pierwsza przez śluzę, a kiedy zamknął się wewnętrzny właz, odwróciła się w jego stronę: