Выбрать главу

Przypuszczała, że Nightingale i Mac poddadzą się szybko, bo poszukiwania były bardzo męczące. A teren do przeszukania duży. Tymczasem mijały godziny, a ich determinacja — czy może desperacja, trudno było powiedzieć — tylko rosła. Oddalali się coraz bardziej od wieży.

Kellie, która pracowała w parze z Nightingale’em, najwyraźniej się poddała. Trzymała się blisko swego partnera, pracowała ciężko, raz za razem zanurzała ręce pod powierzchnię wody, żeby zbadać kolejną skałę. Hutch widziała jednak, że Kellie straciła nadzieję na sukces; dostrzegała to w wyrazie jej twarzy, gdy ta przerywała na chwilę pracę, by odpocząć i spojrzeć na ogrom płynącej wody, czasem patrząc na północ i niewątpliwie zastanawiając się, czy kondensatory nie mogły zostać zmyte na drugą stronę wieży. Albo pięćdziesiąt kilometrów od nich. Słyszała także apatię w jej głosie. I któż mógłby ją za to winić?

W pewnej chwili wydawało im się, że jeden znaleźli, ale okazało się, że to coś w rodzaju skorupy żółwia.

Kiedy się ściemniło, zaprzestali poszukiwań. Byli wyczerpani, rozdrażnieni, sfrustrowani. Wszystko ich bolało od walki z prądem i nieustannego schylania się. Trudno było im się poddać, skoro przypuszczali, że kondensatory mogą leżeć kilka metrów od nich. W końcu jednak wpełzli z powrotem do lądownika, udali się do kabiny, po kolei skorzystali z łazienki i opadli na fotele.

Woda znów zaczęła się unosić. Hutch wystartowała.

— Mogę coś zaproponować? — odezwał się Marcel.

— Słucham.

— Przede wszystkim, czy dobrze mi się wydaje, że przestaliście szukać kondensatorów?

Hutch rozejrzała się dookoła. Wszyscy kiwali głowami.

— Dobrze. Chcę, żebyście w ciągu nocy przemieścili się w jakieś wysoko położone miejsce.

— Dobrze.

— A że na razie i tak nie macie nic do roboty, chciałbym was namówić na przemieszczenie się w jedno miejsce, które jest naprawdę wysoko.

— Góra Błękitna — rzekła Hutch.

XXIX

Wszyscy jesteśmy dotknięci syndromem samotnego strzelca: żywimy przekonanie, że istnieje zamaskowany nieznajomy, który zjawia się uzbrojony o świcie i rozwiązuje problem w najprostszy i bezpośredni sposób. Ta postać, która korzeniami sięga dwudziestego wieku, zawdzięcza swoją długowieczność temu, że łączy w sobie nasze najbardziej pierwotne impulsy i stanowi to, czym naprawdę chcielibyśmy być, gdybyśmy mogli. To, że nie możemy, wynika nie tylko z naszego braku odwagi czy zdolności, lecz także z tego, że świat po prostu nie jest tak skonstruowany. Kiedy robi się ciemno i nadciąga burza, lepiej nastawić się na to, że będziemy zdani wyłącznie na siebie. Jest bowiem absolutnie pewne, że nikt się nie zjawi, w masce czy bez.

Gregory MacAllister, wstęp do Ostatniej mitologii Eve Shiu-Chao
Czas do rozpadu (prognoza): 42 godziny

Na noc wylądowali na szczycie, wśród szalejącej zamieci, niedaleko Zatoki Złych Wieści. Ziemia trzęsła się przez cały czas. Hutch próbowała spać, ale ciągle się budziła. Ona i Kellie wolały nasłuchiwać z nadzieją doniesień małej armady w górze.

Słyszały, jak Janet Hazelhurst wydaje precyzyjne polecenia Autsajderom, którzy właśnie przygotowywali się do wycięcia z artefaktu elementu zwanego walcem Alfa; słyszały, jak zespół Johna Drummonda pracuje nad ustawieniem wszystkiego we właściwym kierunku. Słyszały też Abla Kindera debatującego z Drummondem nad wyborem miejsca, z którego mieliby ich zabrać.

— Łatwiej się tam dostać, ale pogoda jest gorsza, więc musimy się przemieścić dalej na północ.

Słyszały, jak Miles Chastain i piloci wahadłowców dzielą się zadaniami. Nad ranem zgłosił się Marcel, żeby przekazać im szczegóły, współrzędne i czas akcji ratunkowej.

— Przesunęliśmy go trochę, ale niedużo.

Spotkanie miało nastąpić dokładnie za dwadzieścia pięć godzin i jedenaście minut. Trzy godziny po wschodzie słońca, pojutrze. Na wysokości 10276 metrów.

— Dziesięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt sześć? — spytała Hutch. — A co będzie, jak uda nam się dolecieć tylko na siedemdziesiąt pięć?

Zaśmiał się.

— Wszystko będzie dobrze, ale jeśli chodzi o tę precyzję, to mówię całkiem poważnie. Sądzimy, że w najniższym punkcie otwór naszej chochli znajdzie się na wysokości siedemdziesięciu sześciu metrów. Otwór będzie miał pięćdziesiąt trzy metry średnicy. Lądownik ma jakieś piętnaście metrów w najszerszym miejscu. To znaczy, że z każdej strony macie dziewiętnaście metrów luzu.

— Dobrze. Będziemy w stanie to zrobić. A ile czasu będziemy mieli?

— Zaledwie parę sekund. Wyliczyliśmy to bardzo dokładnie, więc wszystko musi znaleźć się na właściwym miejscu dokładnie wtedy, gdy powinno się znaleźć. Ale to będzie moment. Macie jedną szansę. Winda wchodzi w atmosferę, schodzi na dół, rusza z powrotem. I koniec.

— Dobrze.

— Będę z wami przez cały czas. A gdyby nawet nie, poradzicie sobie.

— Miło mi to słyszeć, już zaczynałam się martwić. A dlaczego miałoby cię nie być?

— Istnieje możliwość, że stracimy łączność, jeśli pogorszą się warunki pogodowe. Ale macie wszystkie szczegóły i bedziecie w stanie dostrzec zbliżającą się sieć. Dobrze?

— Dobrze. W porządku.

Słuchali, jak Beekman i jego ekipa opracowują metodę przerobienia metalowej sieci, w której tkwiła asteroida, na sieć, która ma być użyta do wyłowienia lądownika. W locie. I wysłuchali nagrania ze spotkania z ochotnikami, którzy nazywali się Autsajderami. Marcel najwyraźniej uważał, że entuzjazm ratowników pomoże utrzymać ducha bojowego w rozbitkach. Tak też istotnie było.

Marcel wyjaśnił, że większość ochotników to pasażerowie statku wycieczkowego. Kilku było kolegami Kellie z „Wendy”. Był tam też pasażer Hutch, Tom Scolari. („Mówisz serio?” spytała). Prawie nikt z nich nie był dotąd na zewnątrz.

Hutch była zaskoczona, widząc, jak Kellie ukradkiem wyciera łzę.

— Oni się naprawdę starają — skomentowała.

Niektórzy z Autsajderów pracujących przy artefakcie dowiedzieli się, że rozbitkowie nasłuchują.

— Lecimy po was — mówili. — Trzymajcie się. Nie martwcie się. Wyciągniemy was z tego.

Na zewnątrz wiatr nadał wył i padał śnieg. Mimo tych wszystkich rozmów ratunek wydawał się nierealny.

Obudzili się późnym rankiem. Niebo było czyste. Zamieć uciszyła się i gruba warstwa śniegu lśniła w słońcu. Zjedli ostatnie owoce, które już zmieniły się w prawie pozbawioną smaku maź w twardej skorupie. Porozmawiali o tym, jak dobrze byłoby zjeść prawdziwe śniadanie, i zgodzili się, że czas rzucić okiem na Górę Błękitną. Tak czy inaczej, to miał być ich ostatni cały dzień na Deepsix.

— Jak wygląda szczyt tej góry? — zwróciła się do Marcela Hutch. — Co powinniśmy o tym wiedzieć?

— Właściwie już wiecie, że samego szczytu nie ma. Został odcięty. Jest tam zupełnie płasko. Wygląda to, jakby ktoś po prostu skosił czubek. Ale go nie widać, bo zawsze jest w chmurach.