Выбрать главу

— Budynek jest na szczycie?

— Tak. To ruina. Ma siedem pięter wysokości. Z czaszami. To prawdopodobnie kolektory słoneczne, choć Bóg raczy wiedzieć, czy na tej wysokości udałoby się gromadzić jakąś energię.

— Może kiedyś były gdzie indziej — podsunął Nightingale.

— Może. Tak czy inaczej, to jest wielkie. Budynek jest sześciokątny, jeden bok ma jakieś dwieście metrów. I powinienem dodać, że wszyscy są przekonani, iż to była podstawa windy orbitalnej.

— Dlaczego? — spytał MacAllister.

— Bo jest dokładnie na równiku. A w morzu na zachód od niego jest pełno gruzu.

— Winda — rzekła Hutch.

— Tak. Wygląda na to, że winda albo się rozleciała, albo została celowo przecięta. Przypuszczamy, że pęknięcie nastąpiło na wysokości około jedenastu tysięcy metrów. Górna część odleciała w kosmos, dolna odłamała się od podstawy i spadła do oceanu.

— Jest tam gdzie wylądować?

— Oczywiście. Nie powinno być problemu.

Cóż, miło było słyszeć, że przynajmniej z jedną rzeczą nie będzie problemu.

— Dobrze — odparła Hutch. — Zrobimy to, Marcelu. Ale najpierw musimy zdobyć jakieś jedzenie i zatankować. Jaka tam jest widoczność?

— Zero.

— Oczywiście. Pamiętaj, że nie mamy czujników. Jak ja mam wylądować, skoro nic nie widać?

— Naprowadzę cię.

— Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłaś — rzekł MacAllister, gdy ustaliła położenie dzięki danym ze statku i obrała nowy kurs.

Nightingale odchrząknął.

— Po to tu jesteśmy — rzekł. — Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi, nigdy się nie dowiemy, jak to się skończyło. — Spojrzał na Maca.

Kellie zaśmiała się i napięcie gdzieś się ulotniło.

Kiedy ludzie Beekmana wymyślali nazwy dla kontynentów, mórz i innych miejsc na Deepsix, nazwali pasmo górskie rozciągające się wzdłuż zachodniej linii brzegowej Transitorii Górami Zasmuconymi. Było tam kilka z najwyższych szczytów na Deepsix, strzelających ponad siedem tysięcy metrów nad poziom morza. Góra Błękitna, mierząca zaledwie sześć tysięcy sześćset, nie była wcale najwyższa, ale była jedną z najbardziej malowniczych. Jej górną część zawsze spowijały chmury. Granitowe ściany opadały ostro kilometrami, by w końcu zmienić się w łagodniejsze zbocza, a potem — we wzgórza pokryte lasem.

Marcel oddelegował Mirę Amelię do podawania aktualnej prognozy pogody i śledzenia informacji o lądowniku. Podawała im także na bieżąco informacje o postępach akcji ratunkowej. Mira umiała zachować optymizm, nie drażniąc zarazem innych. Kellie zauważył, że kobieta jest dobrym analitykiem i nie wykazywałaby optymizmu, gdyby całe przedsięwzięcie nie miało szans powodzenia. Taką interpretację chcieli usłyszeć. Nawet MacAllister, którym wizja wlatywania w jakąś siatkę w powietrzu najwyraźniej wstrząsnęła, powoli się uspokajał.

Byli w chmurach od półtorej godziny, kiedy Mira poinformowała ich, że rzeka, do której się właśnie zbliżają, przepływa blisko Góry Błękitnej.

— Teren tam jest płaski. Będziecie mogli uzupełnić paliwo i może znaleźć coś do jedzenia.

Hutch zmniejszyła wysokość w trudnych warunkach pogodowych („Tu wcale jeszcze nie jest tak źle”, poinformowała ich Mira) i wylądowała w ulewnym deszczu na południowym brzegu. Drzewa uginały się od owoców. Zebrali trochę przypominających dynie bulw, które już wcześniej jedli. Część jadalna była całkiem smaczna, jak wielki, suszony rodzynek w twardej skorupie. Pobiegli szybko do lądownika, uciekając przed deszczem, i najedli się.

Proste przyjemności związane z życiem.

Wrzucili spory zapas do ładowni. Jak optymistycznie, zauważył Mac. Potem wyjęli wąż i napełnili zbiorniki. Kiedy skończyli, znów unieśli się w powietrze.

Góra Błękitna była na wybrzeżu. Na zachód od niej morze cofnęło się, zostawiając wielkie obszary błota.

— Woda jest po drugiej stronie planety — wyjaśniła Mira. Podała im poprawkę kursu i poleciła Hutch wznieść się na sześć tysięcy osiemset metrów. Przesłała im także zdjęcia góry, wykonane przez satelitę.

— Tu jest coś dziwnego — poinformowała ich. Północna strona była jednym wielkim urwiskiem, od szczytu do podstawy. Praktycznie kąt prosty.

Nightingale wpatrzył się w obraz.

— Wygląda prawie na sztuczną.

— Tak właśnie myśleliśmy — rzekła Mira. — Jest coś jeszcze.

— Pokazała im zbliżenie.

Hutch dostrzegła na ścianie pionowe i poziome linie. Jakaś konstrukcja. Rozciągała się od szczytu aż do podstawy góry.

— Co to jest? — spytała Kellie.

— Nie mamy pojęcia. Jeśli wam się uda, rzućcie okiem.

Potem Mira pokazała im, co skanery zarejestrowały na szczycie góry: był idealnie płaski. W samym środku stał sześciokątny budynek.

Mira powiększyła obraz. Budowla była olbrzymia, zajmowała jakieś sześćdziesiąt procent powierzchni szczytu. Była częściowo pokryta roślinnością. Widać było jednak okna i drzwi. Hutch zauważyła nieomal klasyczną symetrię, w przeciwieństwie do napuszonego i przepełnionego zdobieniami stylu, obecnie preferowanego przez jej własną kulturę. Rogi miały rozszerzenia. Poza tym budowla nie miała żadnych ozdób.

Jej górna część była wyszczerbiona, jakby górne piętra zostały odłamane. Miała średnio sześć pięter wysokości, w niektórych miejscach więcej, w niektórych mniej. Góra — nie można było nazwać jej dachem, bo górne poziomy były otwarte — była pokryta śniegiem.

— A tak wygląda pod śniegiem.

Śnieg znikł z obrazu i patrzyli na komory, przejścia i klatki schodowe. Wszystko w dość kiepskim stanie.

Mira przesłała im rekonstrukcję, na której widać było, jak prawdopodobnie wyglądała kiedyś całość. Komputer zastąpił krzewy i rośliny rzeźbionymi podestami i wysypanymi żwirem dziedzińcami, wstawił lśniące okna i zakrzywione drzwi. Dach stał się owalną kopułą, która wznosiła się w chmury. Wyglądało to imponująco.

— Poza tym chyba znaleźliśmy brakujące kawałki.

— Masz na myśli resztę szczytu?

— I północną część klifu. To wzgórza, jakieś dwadzieścia kilometrów na wschód. Teraz jest tam dolina wielkiej rzeki. Większość granitu porosła lasem.

— Co znaczy…

— …że to wszystko stało się dawno temu. Pewnie tysiąc lat temu. Albo o wiele więcej. — Zamilkła na chwilę. — Dobrze, jak będziecie gotowi, to was przeprowadzę.

— Jesteśmy gotowi.

— Na szczycie jest mnóstwo miejsca do lądowania — rzekła Mira.

— Czy ta zasłona chmur kiedykolwiek znika? — spytał MacAllister. Miał na myśli chmury, które otaczały szczyt.

— Nasze zapisy liczą zaledwie kilka tygodni — odparła Mira. — I odkąd tu jesteśmy, utrzymuje się przez cały czas. Podobnie wygląda sytuacja kilku innych szczytów.

Podała im poprawkę kursu. Hutch zwolniła i wleciała w chmury.

— Doskonale sobie radzicie — rzekła Mira. — Nie macie na trasie żadnych przeszkód. Jesteście dwieście metrów nad szczytem.

Mgła pociemniała.

Hutch włączyła antygrawitację. Fotel lekko ucisnął ją w plecy. Zmniejszyła prędkość, opuściła podwozie i przełączyła silniki sterujące w tryb pionowy.

Na przednią szybę zaczął padać śnieg, a z głośnika dobiegł trzask zakłóceń.

Głos Miry utonął w szumie.

Hutch przełączyła się na inny kanał i przywróciła odbiór.

— Teraz zbliżacie się do brzegu płaskowyżu — rzekła Mira. — Macie mnóstwo miejsca, więc nie ma się czym przejmować. Możecie schodzić z prędkością pięć metrów na sekundę.