Hutch wypełniła polecenie. Gdzieś pod nimi rozległ się grzmot.
— Trzydzieści sekund do lądowania, Hutch.
Patrzyła, jak upływają sekundy na konsoli, odpaliła silniki sterujące, zmniejszyła prędkość do zera i zaczęła dryfować.
— Priscillo — odezwał się MacAllister — a co się stanie, jeśli stracimy kontakt radiowy?
Była zbyt zajęta, by odpowiedzieć.
— Żaden problem — pospieszyła z odpowiedzią Kellie. — Polecimy wyżej. W górze nie ma chmur.
— Piętnaście sekund. Antygrawitacja na trzy czwarte. Opadali powoli we mgle, aż osiedli na ziemi.
Hutch opanowała odruch, by wziąć głęboki oddech. Wyjrzała przez iluminator, ale widoczność we mgle sięgała kilku metrów.
— Mira, dziękuję — rzekła.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Dam znać Marcelowi.
Cztery statki nadświetlne pod wodzą SI „Gwiazdy” zajęły pozycje wzdłuż artefaktu, przy miejscach oznaczonych żółtą farbą, przodem do asteroidy. Najmniejszy z tej czwórki, „Zwick” zatrzymał się jakieś trzydzieści osiem kilometrów od skały. Pozostałe rozmieściły się na długości 322 kilometrów. „Wildside” był drugi, po nim „Gwiazda”, która miała największą siłę ciągu, i na końcu — „Wendy”.
Rozmieszczenie statków było najtrudniejszym zadaniem dla Johna Drummonda i jego zespołu. Siedząc w wahadłowcu unoszącym się nad powierzchnią asteroidy, po raz ostatni sprawdził obliczenia i doszedł do wniosku, że wszystko się zgadza.
Janet Hazelhurst siedziała obok niego, gotowa, by zapewnić porady techniczne Autsajderom. Miles Chastain, kapitan statku dziennikarzy, znajdował się w wahadłowcu gdzieś między „Gwiazdą” a „Wildside”, by spieszyć z pomocą każdemu, kto by takiej potrzebował. Inne wahadłowce rozmieszczono w punktach strategicznych, by również były na miejscu w razie kłopotów. Każdy, kto wychodził na zewnątrz, pozostawał pod opieką któregoś ze statków i gdyby się oddalił, lub gdyby znalazł się w tarapatach z innego powodu, natychmiast zostałby ogłoszony alarm.
Ponieważ na zewnątrz, w nieprzyjaznym środowisku, miało pracować tyle niedoświadczonych osób, wydawało się nieuniknione, że ktoś, w którymś momencie, ulegnie wypadkowi, odpadnie i zacznie orbitować albo utnie komuś nogę laserem.
E-skafandry były niezawodne. Nie dało się ich wyłączyć w próżni, chyba że znało się bardzo skomplikowaną sekwencję czynności. Były idealnie szczelne. Systemy podtrzymywania życia również działały doskonale. Mimo to Drummond przypomniał sobie własne doświadczenie z wyjściem na zewnątrz i zaczął się martwić.
„Wildside”, na pokładzie którego nie było nikogo poza ekipą Autsajderów i SI, zbliżył się do artefaktu, dziobem do przodu, i zatrzymał się tam, gdzie czujniki wykryły kleks żółtej farby. Barwnik znaczył miejsce, którym „Wildside” miał się zająć podczas operacji, i identyfikował Alfę, wybrany walec.
Bill obrócił statek tak, że jego podwozie znalazło się o parę centymetrów od artefaktu. Właz ładowni otworzył się i wyłonił się z niego dwuosobowy zespół. Chronieni ciemnymi okularami, wybrali nieoznaczony walec i wycięli z niego osiem kawałków, każdy o długości około sześciu metrów.
Z wyciętymi elementami wrócili na pokład „Wildside”. Dwa zostawili na statku, żeby można było użyć ich w przyszłości, a sześć ustawili na kadłubie, w miejscu najbliższym walca Alfa. To miał być, jak to określała Janet zgodnie ze spawalniczą nomenklaturą, ich wypełniacz.
Zmienili ustawienia laserów, przełączając je na promień ciepła. Skierowali promienie na wypełniacz. Trysnęły iskry Metal zaczął się żarzyć i topić. Pracując szybko, przyspawali wypełniacz do kadłuba, korzystając z łyżek, drabinek i innych prowizorycznych narzędzi. Pod czujnym okiem Janet umieścili sprężysty metal na właściwym miejscu, tworząc zagłębienia i połączenia tak, jak im pokazano.
Jeden ze spawaczy, który nazywał się Jase Power, zauważył, że efekt wygląda całkiem profesjonalnie. Janet ostrożnie się z nim zgodziła.
— Masz nowy zawód, Jase, jeśli tylko chcesz. Mogę cię zarekomendować, kiedy wrócimy na Ziemię.
Kiedy skończyli przygotowania do połączenia, weszli na pokład, a SI oddaliła się na bezpieczną odległość.
— Co tam widzisz? — spytał Hutch Marcel. — Co tam jest?
— Mgła — rzekł MacAllister.
— Nic stąd nie widać — wyjaśniła Hutch. — Mgła jest za gęsta.
Widoczność wynosiła jakieś pięć metrów.
— Dobrze. Porozmawiajmy o tym, gdzie jesteście. Jak już wiecie, sam czubek góry został odcięty. Znajdujecie się na wschodnim skraju, pięćdziesiąt metrów od krawędzi. Macie ją z tyłu. Chyba nie muszę wam mówić, że tam iść nie należy.
— Jeden bok sześciokąta wygląda, jakby trochę sterczał nad przepaścią. Na północy, gdzie jest rozpadlina. Mira wam pokazywała? Cztery tysiące metrów prosto w dół. Jeśli więc podłoga się zapadnie albo przejdziecie przez drzwi, nie patrząc, co jest za nimi, możecie się nieźle zdziwić. Sugeruję więc, żebyście trzymali się z daleka od północnego skraja. Jasne?
— Będziemy uważać — odparła Hutch.
— Budowla jest bezpośrednio przed wami. Idźcie w kierunku, w którym wycelowany jest nos lądownika. Jakieś trzydzieści metrów. — Zawahał się. — Wydaje nam się, że posadziliśmy was tuż przy głównym wejściu. Szukajcie schodów. Z niskimi ścianami z boku.
Hutch potwierdziła.
— Powodzenia — rzekł. — Prześlijcie jakiś obraz, jeśli będziecie mieli chwilkę. A ja zaraz do was wrócę.
Hutch włączyła e-skafander, przypięła mikroskaner i uruchomiła go.
— Ktoś jeszcze chce iść?
— Ja nie — odparł MacAllister. — Dość się już nachodziłem na tej wycieczce. — Zrobił zakłopotaną minę. — To zabawa dla kogoś młodszego.
Zgłosiła się Kellie, ale Hutch oświadczyła, że to nie jest dobry pomysł.
— Jeśli obie tam pójdziemy i coś nam się stanie, nie będzie miał kto pilotować lądownika. Więc ty musisz zostać. Będziesz mogła wyjść, jak wrócę.
— W takim razie zostałem ja — rzekł Nightingale.
— Chyba że nie masz ochoty.
— Skądże znowu. — Nightingale sięgnął po kamizelkę. — Szczerze mówiąc, nie przegapiłbym takiej okazji. — Wziął jedną z uprzęży. — Będą nam potrzebne butle? Jesteśmy dość wysoko.
— Nie — odparła Hutch. — Konwertery będą musiały trochę ciężej popracować, ale wytrzymają. Nic im nie będzie.
Zabrali lasery, plastikowe worki i notesy; powtykali je do kieszeni kamizelek. Wzięli plecaki, do których mieli chować artefakty. Przywiązała sobie latarkę do nadgarstka, zauważyła też linę, której używali w lesie, i przełożyła ją sobie przez ramię.
— Nigdy nie wiadomo, na co się przyda — powiedziała do — Kellie.
— Wyglądasz jak Jack Hancock — odparła Kellie, wspominając popularnego archeologa-awanturnika z symulacji.
Otworzyli właz. Hutch wyjrzała, nie dostrzegła niczego poza mgłą i zeszła na dół po drabince. Nightingale wyregulował temperaturę w e-skafandrze i ruszył za nią. Kellie poprosiła, żeby nie spadli, i zamknęła za nimi śluzę.
Zmarznięty, żwirowaty grunt chrzęścił pod stopami. Powietrze było całkowicie nieruchome. Śnieg padał.
Hutch miała wrażenie, jakby była sama. Nightingale nigdy nie był specjalnie towarzyski, a teraz tylko narzekał, przytłoczony ponurą atmosferą tego miejsca, że nic nie widać, że łatwo wpaść do jakiejś dziury. Co do widoczności, miał rację. Mgła oblepiała ich, tłamsiła, zmuszała do patrzenia do wewnątrz, bo na zewnątrz się nie dało.