W pewnej chwili Kellie spytała, czy ktoś z nich wierzy w nieśmiertelną duszę. Hutch oczywiście nie wierzyła. Świat był dla niej zimną, matematyczną maszyną, która wytwarzała wodór, gwiazdy, komary i pilotów statków nadświetlnych, ani trochę się nimi nie przejmując. Teraz jednak, gdy zrozumiała, że to mogą być ostatnie godziny jej życia, myśl, że może skończyć w brzuchu tego potwora, a jej atomy będą się unosić w szarej zupie przez następny miliard lat, była nieprzyjemna. Jeśli tam jesteś, rzekła w duchu, do nikogo szczególnego, przydałaby mi się jakaś pomoc.
— Tam jest mur — oznajmił Nightingale.
— Widzę.
Mur był płaski, zwyczajny, sięgał im do ramienia, może trochę wyżej. Powierzchnia pod czubkami palców sprawiała wrażenie chropowatej. Pewnie granit.
Dostrzegli stopnie, które opisał Marcel, i byli zaskoczeni, gdy odkryli, że ich wymiary odpowiadają stosowanym w ludzkiej architekturze. Za nimi Hutch dostrzegła wejście. Jeśli kiedyś były tam jakieś drzwi, nie został po nich ślad. Wejście i wnętrze były zasypane śniegiem i ziemią. Po obu stronach progu rosły błyszczące, sztywne krzewy.
Nightingale przejął prowadzenie. Zachowywał się, jakby uważał, że to on jest osobą, która powinna pierwsza stawić czoło potencjalnemu niebezpieczeństwu. W tych warunkach, pomyślała Hutch, przy tak ograniczonej widoczności, prawdopodobnie jest wszystko jedno, kto gdzie stoi. Przyszło jej także od głowy, że raczej nie ma tam żadnych większych drapieżników, bo nie miałyby się czym żywić. Przypuszczała, że Nightingale doszedł do tych samych wniosków.
Wkroczyli do środka i weszli do szerokiego korytarza. Ściany były surowe, bez żadnych zdobień czy oznaczeń. Sufit znajdował się wystarczająco wysoko, by mogli wygodnie się poruszać. Włączyli latarki, żeby rozproszyć szarość. Mgła jednak zaczynała świecić i razić w oczy, więc je wyłączyli.
Uciekały przed nimi jakieś małe zwierzęta. Trudno było je zobaczyć, ale Hutch usłyszała szum skrzydeł i zobaczyła coś, co przypominało białego szympansa. Raz jakieś stonogopodobne stworzenie z mnóstwem nóg umknęło w boczny korytarz.
Po obu stronach korytarza znajdowały się pomieszczenia, do których światło docierało przez okna. Komory były całkiem spore. W większości wygodnie zmieściłaby się grupa piętnastu lub więcej osób. Nie było w nich żadnych mebli. Długie, prostokątne pasy na suficie mogły być jakimiś urządzeniami dającymi sztuczne światło.
— Wygląda na to, że to od dawna jest w tym stanie — powiedziała Hutch Marcelowi, wysyłając mu zdjęcie.
Krzyżujące się przejścia niczym szczególnym się nie charakteryzowały.
W przeciwieństwie do wieży, która wydawała się bezczasowa, jakby jej budowniczowie chcieli, by trwała na wieki, ta budowla sprawiała wrażenie państwowej prowizorki. Czegoś tymczasowego.
Zbadali boczne korytarze, przeszli przez kolejne drzwi i puste pomieszczenia o różnych rozmiarach, wypełnione tylko liśćmi i pyłem nawianym przez wiatr. Drzwi przeważnie nie było. Kilka spośród tych istniejących było otwartych, pozostałe zamknięte. Nie miały żadnych gałek ani klamek.
— Elektronika — rzekł Nightingale, przyglądając się jednej z par. — To wygląda na czujnik.
Przeszli przez pomieszczenie i drzwi po przeciwnej stronie, po czym wkroczyli w nowy korytarz. Na jednej ze ścian były okna, ale przezroczystego materiału, który je miał wypełniać, oczywiście już dawno zabrakło i wiatr wiał monotonnie w całym budynku.
Wkroczyli na rampę.
Hutch, choć niechętnie, zaczęła robić laserem znaki na ścianach, żeby mogli znaleźć drogę powrotną.
Cały czas rozmawiali z Kellie i Marcelem, którzy rejestrowali ich wrażenia, opinie, że budowla była po części biurem, po części pasażem handlowym, po części terminalem. Niektóre pomieszczenia były bardzo duże.
— Przeznaczone dla dużej liczby użytkowników.
— Dużej liczby?
— Szerokie korytarze.
— Ile osób korzysta z windy orbitalnej?
— Nie wiem.
Były tam też półki i nisze. Wszystkie powierzchnie pokrywała gruba warstwa pyłu, który gromadził się tam przez stulecia, ale gdy tylko Hutch go starła, powierzchnia pod spodem wyglądała na prawie nową. Materiał, którego użyto, uznała, opierał się działaniu czasu znakomicie.
Znajdowali się w korytarzu z kilkoma oknami wychodzącymi na zewnątrz.
— Hej. — Nightingale opadł na jedno kolano. — Spójrz na to.
Znak. Zawieszony na stelażu na ścianie. Nisko, na poziomie jej bioder. Było na nim kilka rzędów symboli. Symbole zblakły, poszarzały, ale nadal było je widać. Hutch zarejestrowała je, po czym z zachwytem odkryła, że można zdjąć tabliczkę ze stelaża. Dawała się zdjąć w całości.
— Dlaczego zawiesili ją tak nisko? — spytała. — Przecież powinna być na poziomie wzroku.
— Prawdopodobnie była na poziomie wzroku — rzekł Nightingale. — Dla świerszczy.
Przyjrzała się symbolom.
— To dziwne.
— Co takiego?
Było tam sześć wierszy. Styl i kształt znaków w każdym z nich znacząco się różniły. W obrębie jednego wiersza były dość podobne. Czasem nawet się powtarzały, ale tylko w jednym wierszu.
— Przypuszczam, że mieli sześć alfabetów — rzekła.
— A to ma jakieś znaczenie?
— A jeśli to ta sama informacja w sześciu różnych językach?
— Wzruszył ramionami.
— Nie sądzę, żeby to było istotne.
— To kamień z Rosetty.
— Być może. Ale myślę, że przypisujesz mu trochę zbyt duże znaczenie. Informacja jest za krótka, żeby mogła posłużyć za kamień z Rosetty. Pewnie napisano tu WSTĘP TYLKO DLA PASAŻERÓW. Nikt nie rozszyfruje języka na podstawie czegoś takiego.
— To tylko początek, Randy. A już sam fakt, że potrafimy umieścić ten napis w kontekście, sprawia, że będzie go łatwiej odczytać. To miejsce było punktem zbornym. Mnóstwo tubylców stąd wyruszało.
— Dokąd?
— Nie domyśliłeś się jeszcze?
Spojrzał na nią.
— Wiesz, co się tu działo? O co w tym wszystkim chodzi?
— Pewnie.
Hutch wykryła aktywność na kanale i nie była zdziwiona, gdy rozległ się głos Marcela:
— To była misja ratunkowa, Randy.
Nightingale spojrzał na nią, marszcząc brwi.
— Kiedy określimy datowanie, pewnie okaże się, że ma trzy tysiące lat — wtrąciła Kellie.
— Epoka lodowcowa — rzekł Nightingale. — Obłok Quiveras.
— Właśnie — odparł Marcel. — Ktoś próbował ewakuować tubylców.
— Populację całej planety?
— Nie — rzekła Hutch. — Oczywiście, że nie. To było niemożliwe. Nie za pomocą jednej windy orbitalnej. Bez względu na to, ile mieli czasu, tubylcy rozmnażaliby się szybciej, niż można było ich ewakuować.
Nightingale pokiwał głową.
— Spotkaliśmy paru, którzy zostali — zauważyła Hutch.
Na zewnątrz gałęzie zatrzeszczały pod nagłym naporem wiatru.
— Jastrzębie były tym większym gatunkiem.
— Pewnie tak.
— Tym, który przyszedł z pomocą.
— Tak.
— To niewiarygodne. Czy ktoś o tym wiedział, poza mną?
Nikt się nie odezwał.
Hutch owinęła tabliczkę, ale ta okazała się za duża, żeby ją schować do plecaka, więc wetknęła ją pod pachę.