Выбрать главу

Lazotti popatrzył na nią z niedowierzaniem, nie zakwestionował jednak jej prośby.

– Zrobię wszystko co w mojej mocy. Dokąd mam wysłać materiały?

– Zostawię panu wizytówkę i numer telefonu komórkowego. Proszę zadzwonić. Jeśli nadal będę w Turynie, przyjdę po te materiały. W przeciwnym razie proszę je przesłać do biura w Rzymie.

– Przepraszam, pani doktor, ale… czego pani właściwie szuka?

Sofia popatrzyła na niego uważnie i zdecydowała, że powie prawdę.

– Szukam ludzi, którzy wzniecili pożary w katedrze turyńskiej.

– Słucham?! – wykrzyknął zaskoczony Lazotti.

– Tak, poszukujemy sprawców pożarów, ponieważ podejrzewamy, że zostały wzniecone celowo.

– Podejrzewacie naszych pracowników? Ależ… Na Boga! Komu mogłoby zależeć na zniszczeniu katedry?

– Właśnie to staramy się ustalić.

– Jesteście pewni? To bardzo poważne oskarżenie…

– To jeszcze nie oskarżenie, to tylko podejrzenia, dlatego prowadzimy śledztwo.

– Oczywiście, pani doktor, pomożemy wam, jak tylko będziemy mogli.

– Nie mam co do tego wątpliwości, panie Lazotti.

Sofia wyszła z budynku ze stali i szkła zastanawiając się, czy dobrze zrobiła, dzieląc się swoimi podejrzeniami z D’Alaquą oraz szefem działu kadr. Być może D’Alaqua już zapomniał o jej wizycie. Lub wprost przeciwnie – dzwoni właśnie ze skargą do ministra.

Postanowiła natychmiast zatelefonować do Valoniego, by opowiedzieć mu ze szczegółami przebieg wizyty w COCSIE.

Jeśli D’Alaqua zechce poskarżyć się w ministerstwie, Valoni musi być przygotowany do obrony.

***

– Ja, Maanu, książę Edessy, syn Abgara, zanoszę modlitwy do ciebie, Sinie, księżycowy bogu bogów, byś pomógł mi zniszczyć tych, którzy mieszają w głowach naszemu ludowi i zachęcają go do porzucania twego kultu i zdrady bogów naszych przodków.

Na skalistym wzniesieniu nieopodal Edessy mieściło się sanktuarium boga Sina. Jaskinię słabo oświetlały pochodnie, które Sultanept, z pomocą Maanu i Marwuza, umieścił na jej ścianach.

Płaskorzeźba z wyobrażeniem boga Sina, wykuta w skale, wydawała się mieć ludzką twarz, tak wiernie odtworzył ją artysta.

Maanu palił kadzidło i aromatyczne zioła, które oszałamiały go i pomagały porozumieć się z bogiem. Był to księżycowy bóg, Sin, wszechmocny, którego nigdy nie przestał wielbić ani on, ani inni wierni tradycji ludzie Edessy, jak jego oddany sługa Marwuz, dowódca królewskiej gwardii, mający po śmierci Abgara stać się głównym doradcą młodego króla.

Sin wysłuchał chyba modlitw Maanu, bo przedarł się przez chmury, zalewając księżycową poświatą swoje sanktuarium.

Sultanept, wielki kapłan Sina, zapewniał Maanu, że to znak od boga, że ich nie opuścił.

Sultanept mieszkał wraz z pięcioma kapłanami w Sumurtarze.

Ich schronieniem stał się labirynt tuneli i podziemnych izb, gdzie służyli bogom, Słońcu, Księżycowi i planetom, początkowi i końcowi wszechświata.

Maanu obiecał Sultaneptowi, że przywróci mu jego potęgę i bogactwo, które wytrącił z jego rąk Abgar, przekreślając wiarę przodków.

– Książę mój, powinniśmy już wracać. Król może cię wzywać. Odkąd wyszliśmy z pałacu, upłynęło wiele godzin.

– Nie wezwie mnie, Marwuzie, jest pewny, że siedzę z przyjaciółmi w gospodzie albo cudzołożę z jakąś tancerką. Mój ojciec nie dba o to, co robię, nie interesuję go nic a nic, zawiódł się na mnie, bo nie chciałem adorować Jezusa. To wszystko wina królowej. To ona namówiła go do zdrady naszych bogów, za jedynego Boga przyjmując tego Nazarejczyka. Zapewniam cię jednak, Marwuzie, że lud skieruje jeszcze oczy na księżycowego boga i zburzy świątynie, które królowa kazała wznieść na chwałę tego Żyda.

Kiedy Abgar umrze, zabijemy królową, Josara i Tadeusza.

Marwuz zadrżał. Nie szanował królowej, tej twardej kobiety, która, odkąd Abgar zachorował, rządziła krajem. Nieraz czuł, jak władczyni przewierca go lodowatym spojrzeniem, zdając sobie sprawę, że trzyma on stronę Maanu. Lecz czy odważyłby się podnieść na nią rękę? Zamordować ją? Był pewien, że Maanu go o to poprosi.

Co do Josara i Tadeusza… Nie zawaha się. Przebije ich mieczem. Ma dość ich kazań, ich wyrzutów, gdy oddaje się uciechom z jakąś kobietą, która przypadła mu do gustu, lub gdy ku czci boga upija się do nieprzytomności przy pełni księżyca.

Bo on, Marwuz, zachował wiarę w bogów swych ojców, w bogów swego miasta, nie chciał adorować tego cnotliwego nędzarza, o którym nie przestają pleść Josar i Tadeusz.

***

Izaz spisywał wszystko, co opowiadał mu Tadeusz. Jego wuj, Josar, nauczył go sztuki pisania, i chłopak marzył, by pewnego dnia zostać nadwornym skrybą.

Był z siebie dumny, bo Abgar i królowa pochwalili pergaminy, na które tak starannie przenosił opowieści Tadeusza o Jezusie. Apostoł często go przywoływał, by podyktować parę wersów, bo akurat przypomniał sobie jakiś epizod, który łatwo mógłby ulecieć z pamięci. Chłopak znał doskonale wszystkie przygody Tadeusza.

Tadeusz często mrużył oczy, zdawało się, że za chwilę zaśnie, tymczasem z jego ust zaczynały płynąć wspomnienia. Opowiadał, jaki był Jezus, jak przemawiał i jakich czynów dokonał.

Josar spisał już swoje wspomnienia, posłał je do kopistów, jedną kopię zaś złożył w królewskim archiwum. To samo zrobi z opowieściami Tadeusza. Tak rozkazał Abgar, który marzył o tym, by Edessa pozostawiła swoim potomnym całą prawdę o Jezusie.

Josara i Tadeusza łączyła szczególna więź, obaj bowiem znali Jezusa. Izaz cieszył się, że wuj ma takiego towarzysza. Josar szanował Tadeusza za to, że był uczniem Jezusa i u niego szukał odpowiedzi na pytania zadawane mu przez mieszkańców Edessy, przychodzących do niego po poradę i modlitwę.

Każdego dnia Tadeusz wraz z Josarem udawali się do pierwszej świątyni, jaką królowa kazała wznieść na cześć Pana.

Tam modlili się i rozmawiali z kobietami i mężczyznami, którzy przybywali szukać pocieszenia, czekając, aż ich modlitwy dotrą do Boga, który uzdrowił Abgara. Służyli też wiernym zbierającym się w nowej świątyni, wzniesionej przez wielkiego architekta królewskiego, Marcjusza.

Tadeusz poprosił Marcjusza, by ta nowa świątynia była równie prosta jak pierwsza, by wyglądała niczym skromne domostwo, tyle tylko, że z dużym dziedzińcem, na którym można będzie głosić Słowo Boże. Uprzedził Marcjusza, że Jezus przegnał kupców ze świątyni w Jerozolimie, jego duch zaś może gościć tylko tam, gdzie panuje prostota i pokój.

Słońce wschodziło nad Bosforem, kiedy „Gwiazda Morska” sunęła po wodach u wybrzeży Stambułu. Na pokładzie marynarze uwijali się jak w ukropie, przygotowując się do cumowania.

Kapitan obserwował śniadego młodzieńca, który w milczeniu mył pokład. W Genui jeden z ludzi zachorował i musiał zostać na lądzie, więc pierwszy oficer zatrudnił tego niemowę, upewniwszy się przedtem, że jest dobrym marynarzem. W tamtej chwili kapitan zgodziłby się na wszystko, byle tylko jak najszybciej wypłynąć, nie zwrócił więc uwagi na to, że na rękach rzekomego żeglarza nie było ani jednego odcisku – miał delikatne białe dłonie, ręce człowieka, który nigdy nie musiał zarabiać nimi na życie. Niemowa jednak dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków, a po jego oczach trudno było poznać, co czuje i myśli. Oficer twierdził, że marynarza polecił mu znajomy z tawerny portowej Zielony Sokół. Kapitan nie bardzo w to wierzył, ale nie zamierzał drążyć tematu.

Kiedy oficer oznajmił mu, że niemowa schodzi na ląd w Stambule, kapitan wzruszył tylko ramionami i nie dociekał, skąd tamten to wie.

Kapitan był genueńczykiem, pływał od czterdziestu lat, zawinął do tysiąca portów, miał do czynienia z przeróżnymi ludźmi, ale w tym chłopaku było coś szczególnego. Na twarzy wymalowaną miał porażkę, w jego ruchach widać było rezygnację, jakby wiedział, że osiągnął kres. Lecz czego miał być to kres i skąd to zwątpienie, kapitan nie wiedział.