– Tak, słyszałem o tym. Przed paroma dniami był tu Robert, hrabia Dijon i wręczył list cesarzowi.
– Ludwik prosi swojego bratanka o relikwię, w zamian obiecuje wesprzeć go złotem.
Robert de Saint-Remy dał bratu zapieczętowane dokumenty.
– Powiedz, Andre, masz jakieś wieści o naszych rodzicach?
Andre de Saint-Remy opuścił wzrok i zaczął opowiadać zduszonym głosem:
– Matka zmarła. Podobnie jak nasza siostra, Casilda. Wydawała na świat swoje piąte dziecię, gdy dosięgła ją śmierć.
Ojciec, choć już sędziwy, przeżył tę zimę. Większość czasu spędza w domu, ledwie się rusza, cierpi na opuchliznę stóp i epilepsję. Nasz brat, Umberto, zarządza księstwem. Bóg obdarzył go czwórką zdrowych dzieci. Już tak dawno opuściliśmy Saint-Remy…
– Ale ja nie zapomniałem topolowej alei wiodącej do zamku ani zapachu pieczonego chleba, ani śpiewu naszej matki.
– Robercie, sami wybraliśmy los templariuszy, nie wolno nam tęsknić.
– Ach, bracie, zawsze zbyt wiele od siebie wymagałeś.
– Jak to się stało, że towarzyszy ci saraceński giermek?
– Odkąd poznałem Saracenów, nabrałem do nich szacunku. Są wśród nich mędrcy, nie brak im honoru i męstwa. To waleczni wrogowie, dla których żywię głęboki respekt. Muszę ci wyjawić, że w ich szeregach znalazłem też niejednego przyjaciela. Nie może być inaczej, skoro dzielimy to samo terytorium i musimy z nimi pertraktować. Wielki mistrz pragnie, byśmy wszyscy nauczyli się mówić ich językiem, od niektórych wymaga nawet, by przejęli ich zwyczaje, by niezauważenie przedzierać się na terytorium wroga, docierać do miast na przeszpiegi, obserwować lub też przeprowadzać misje ku chwale zakonu i chrześcijaństwa. Moja i tak smagła cera pociemniała jeszcze od słońca Orientu, a ciemne włosy tylko pomagają mi udawać niewiernego. Co się tyczy ich mowy, muszę przyznać, że wiele wysiłku włożyłem, by ją zrozumieć i opanować pismo. Miałem dobrego nauczyciela, giermka, który mi towarzyszy. Pamiętaj, bracie, byłem bardzo młody, gdy wstąpiłem do zakonu, i to Guillaume de Sonnac rozkazał, by najmłodsi pilnie uczyli się od Saracenów, żeby się do nich upodobnić. Pytałeś mnie o Alego, mego giermka. To nie jest jedyny niewierny przygarnięty przez zakon. Jego wioskę spalili krzyżowcy. On i jeszcze dwoje innych dzieci przeżyli. Guillaume de Sonnac znalazł tych malców, kiedy błąkali się wiele dni jazdy od Akki. Ali, młodszy, był wyczerpany i majaczył w gorączce. Wielki mistrz zabrał dzieci do naszej fortecy, gdzie powróciły do zdrowia i już z nami zostały.
– Są wierni?
– Guillaume de Sonnac pozwalał im modlić się do Allaha, korzystał też z ich pośrednictwa w misjach. Nigdy nas nie zdradzili.
– A Renaud de Vichiers?
– Nie wiem. Nie ma jednak nic przeciwko temu, byśmy udali się w drogę sami, jedynie w towarzystwie Alego i Saida.
– Dobrze już, zostawię cię w spokoju. Wcześniej jednak poproś, by stawił się przede mną Francois de Charney, ów brat, który ci towarzyszy.
Kiedy Andre de Saint-Remy został sam, rozwinął doręczone pisma i zabrał się do czytania rozkazów od Renauda de Vichiers, wielkiego mistrza zakonu templariuszy.
Komnata o ścianach obitych purpurowym kurdybanem przypominała niewielką salę tronową. Miękko wyściełane krzesła, stół ze szlachetnego drewna, krucyfiks z czystego złota i inne przedmioty dowodziły, że pan domu żyje dostatnio.
Na małym stoliku w licznych kryształowych karafkach stały szlachetne wina, na wielkiej paterze zaś pyszniły się słodycze, dzieło cukiernika z pobliskiego klasztoru.
Biskup słuchał Pascala de Molesmes’a. Już od godziny ów szlachetny Francuz dwoił się i troił, sięgając po coraz to nowe argumenty, starając się go przekonać, by dał mandylion cesarzowi.
Pascal de Molesmes przerwał swą przemowę, spostrzegłszy, że biskup dawno przestał go słuchać. Cisza przywołała biskupa do rzeczywistości.
– Wysłuchałem cię, panie, i rozumiem twoje argumenty – zapewnił – lecz nie mogę spełnić twej prośby. Król Francji nie powinien uzależniać losu Konstantynopola od posiadania mandylionu.
– Bogobojny król obiecał pomoc cesarzowi. Jeśli nie uda mu się odkupić relikwii, zadowoli się płótnem przynajmniej na jakiś czas. Ludwik chciałby przypodobać się swej matce, jej wysokości Blance Kastylijskiej, pozwalając jej kontemplować prawdziwe oblicze Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Kościół nie straci mandylionu i może liczyć na zapłatę, w dodatku przyczyni się do ocalenia Konstantynopola. Wierz mi, wasze interesy pokrywają się z dążeniami królestwa.
– Nie, to nieprawda. To cesarz potrzebuje złota, by utrzymać w ręku pozostałości imperium.
– Konstantynopol chyli się ku upadkowi… Kiedyś chrześcijanie zapłaczą nad tą stratą.
– Jeśli suma okaże się znacząca, czy Wasza Wielebność zgodzi się na transakcję?
– Nie. Powiedzcie cesarzowi, że to moje ostatnie słowo. Papież Innocenty obłożyłby mnie za to ekskomuniką. Sam od dawna zabiega o mandylion i zawsze grałem na zwłokę, mówiąc, że podróż jest zbyt niebezpieczna. Nie mogę zrobić niczego bez zgody papieża. To on ustali cenę, a na sprzedaży skorzysta Kościół, nie cesarz.
Pascal de Molesmes postanowił wyłożyć ostatnią kartę.
– Przypominam wam, Wasza Wielebność, że mandylion nie jest waszą własnością. To oddziały cesarza Romana Pierwszego Lekapenosa przywiozły go do Konstantynopola, imperium zaś nigdy nie zrezygnowało z pretensji do świętej tkaniny. Kościół jedynie przechowuje mandylion. Baldwin zabiega, by mu go oddać dobrowolnie, on natomiast potrafi hojnie wynagrodzić i was, i Kościół.
Biskup był oburzony słowami de Molesmes’a.
– Grozisz mi, panie? Czy to sam cesarz twoimi ustami odgraża się Kościołowi?
– Baldwin, jak wiecie, jest ukochanym synem Kościoła. Jeśli zajdzie taka potrzeba, odda za niego życie. Mandylion zaś jest dziedzictwem imperium i cesarz ma do niego prawo. Róbcie, co do was należy – Moją powinnością jest bronić wizerunku Chrystusa i zachować go dla chrześcijaństwa.
– Nie sprzeciwialiście się, gdy cierniowa korona, którą przechowywał zakon pantokratora, została sprzedana królowi Francji.
– Bystry z ciebie mąż, panie de Molesmes. Ale czy naprawdę wierzysz, że był to autentyczny wieniec z cierni, który włożono na głowę Chrystusa?
– A wy w to nie wierzycie?
W błękitnych oczach biskupa błysnęła furia.
– Panie de Molesmes – wycedził – twoje argumenty nie trafiają mi do przekonania, to samo możesz powtórzyć cesarzowi.
Pascal de Molesmes pochylił głowę. Pojedynek się skończył, obaj jednak wiedzieli, że jeszcze nie pora na ogłaszanie, kto zwyciężył.
Wyszedł z komnaty, żałując, że nie skosztował wina rodyjskiego, które zaproponował mu biskup. Był to jego ulubiony trunek.
Przed bramą pałacu biskupiego czekali na niego słudzy, pilnując jego konia, wierzchowca czarnego jak noc, najwierniejszego towarzysza.
Czy ma doradzić Baldwinowi, by wtargnął z żołnierzami do pałacu i siłą zmusił biskupa do oddania płótna? Wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Innocenty nie odważy się ekskomunikować Baldwina, zwłaszcza kiedy dowie się, że mandylion przeznaczony jest dla chrześcijańskiego króla. Wydzierżawią go Ludwikowi, wyznaczając wysoką cenę, by przywrócić imperium choć część życiowych soków.