Выбрать главу

Nigdy nie widzieli całego całunu. Skrzynia, w której był przechowywany w kościele, pozwalała patrzeć jedynie na twarz. Teraz widzieli całą postać. Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, jak długo pogrążeni byli w modlitwie, ale musiało być późne popołudnie, kiedy de Saint-Remy wstał, ostrożnie złożył płótno i zabrał je do komnaty. Po kilku chwilach posłał po swojego brata Roberta i kawalera Francois de Charneya.

– Musicie jak najszybciej wyruszyć w drogę.

– Jeśli się zgodzisz, wyruszymy, kiedy zapadnie noc – odrzekł Robert.

– Czy to nie nazbyt niebezpieczne? – zapytał przeor.

– Nie. Lepiej, by nikt nie widział, jak wyjeżdżamy – wtrącił de Charney.

– Zapakuję mandylion tak, by nie ucierpiał w podróży.

Dam wam również list i pewne dokumenty dla mistrza Renauda de Vichiers’a. Pod żadnym pozorem nie zbaczajcie z drogi do Akki. Niech towarzyszą wam inni bracia, może Guy de Beaujeau, Bartolome dos Capelos…

– Bracie – przerwał mu Robert – proszę, byś pozwolił nam jechać tylko we dwóch. Łatwiej nam będzie wtopić się w krajobraz, w razie potrzeby możemy liczyć na naszych giermków. Jeśli wyruszy cały orszak, wszyscy się domyślą, że wieziemy coś cennego.

– Wieziecie najcenniejszy skarb chrześcijaństwa…

– …za który oddamy życie – dokończył de Charney.

– Niech tak będzie. Teraz muszę napisać list. I módlcie się, módlcie, prosząc Boga, by pozwolił wam bezpiecznie dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

Zapadła noc. Czarnego nieba nie rozświetlała ani jedna gwiazda. Robert de Saint-Remy i Francois de Charney cicho wymknęli się ze swych cel. Pospieszyli do komnaty przeora.

Noc przesycona była ciszą, wszyscy rycerze spali.

Robert de Saint-Remy lekko popchnął drzwi do komnaty swego brata i zwierzchnika. Znaleźli go na klęczkach, modlącego się przed krzyżem.

Gdy ich usłyszał, podniósł się i bez słowa podał Robertowi niedużą sakwę.

– W środku, w drewnianej skrzynce, jest mandylion. Tu macie dokumenty. Musicie je doręczyć wielkiemu mistrzowi. A to złoto na drogę. Niech Bóg was prowadzi.

Bracia padli sobie w objęcia. Nie wiedzieli, czy dane im będzie jeszcze kiedyś się zobaczyć.

Kawaler de Charney i Robert de Saint-Remy, ubrani w saraceńskie stroje, udali się do stajni, gdzie czekali już na nich giermkowie, uspokajając rwące się do drogi konie. Na żądanie żołnierzy podali hasło i wyruszyli, zostawiając za sobą bezpieczeństwo klasztoru, który był ich domem. Mieli udać się do Akki, do twierdzy Świętego Jana.

***

Mendibh spacerował po małym więziennym podwórku, wystawiając twarz do bladego słońca, które tylko oświetlało poranek, nie dając ciepła.

Usłyszał wystarczająco dużo, by zrozumieć, że musi wzmóc czujność. Zdenerwowanie więziennej psycholog i kuratorki mówiły jasno, że za jego plecami toczy się jakaś gra i że najprawdopodobniej w tej grze on jest przynętą na grubszą zwierzynę.

Poddali go badaniom lekarskim, jeszcze raz zaprowadzili na konsultację do psychologa, nawet sam naczelnik więzienia wziął udział w jednej z tych męczących sesji, podczas których psycholog usilnie próbowała zmusić go do jakiejś reakcji.

W końcu komisja penitencjarna podpisała zgodę na zwolnienie, brakowało tylko podpisu sędziego. Za siedem dni, jako wolny człowiek, znajdzie się za więzienną bramą.

Wiedział, co ma robić. Będzie włóczył się po ulicach, dopóki nie upewni się, że nikt go nie śledzi, potem skieruje się do parku Carrara i będzie tam wracał przez wiele dni, obserwując z daleka Arslana. Nie upuści na ziemię kartki zdradzającej jego tożsamość, dopóki nie upewni się, że nikt nie zastawił na niego pułapki.

Bał się o swoje życie. Policjant, który odwiedził go w celi, nie wyglądał na naiwnego. Najpierw groził, że poruszy niebo i ziemię, by na całe życie zamknąć go w więzieniu, a teraz, nagle, z dnia na dzień, wszyscy mówią o tym wcześniejszym zwolnieniu. Coś się szykuje. Może wydaje im się, że kiedy wyjdzie na wolność, doprowadzi policję do swoich ludzi? To o to im chodzi, jest tylko narzędziem w ich rękach. Musi się mieć na baczności.

Chodził od muru do muru, nie zdając sobie sprawy, że przyglądają mu się dwie pary oczu. Wysocy, dobrze zbudowani młodzi mężczyźni, bracia Baherai, szeptem omawiali szczegóły zamachu na jego życie.

Tymczasem komisarz Valoni rozmawiał z naczelnikiem więzienia i z najwyższym rangą strażnikiem.

– Raczej mało prawdopodobne, by coś się nie powiodło, ale nie możemy zaniedbać żadnego szczegółu. Trzeba więc zapewnić niemowie ochronę na te kilkanaście dni, jakie zostały mu do końca wyroku – mówił Valoni.

– Ależ panie komisarzu, ten niemowa nikogo nie interesuje.

Jest, ale jakby go nie było. Nie ma kolegów, z nikim się nie kontaktuje. Nikt nie zrobi mu krzywdy, zapewniam pana – przekonywał strażnik.

– Nalegam! Nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Być może to tylko Bogu ducha winny złodziej nieudacznik, lecz niewykluczone, że jednak ktoś więcej. Staraliśmy się nie robić zamieszania, ale i tak nie ma pewności, jak dużo dotarło do niepowołanych uszu. Trzeba zadbać o jego bezpieczeństwo.

– Panie Valoni, w tym zakładzie nigdy nie było żadnych problemów – upierał się naczelnik. – Nikt nie wyrównywał rachunków, nie było zamachów na naszych aresztantów, dlatego wybaczy pan, ale nie podzielam pańskich obaw.

– Pan, panie Genari, jako przełożony służb więziennych, z pewnością orientuje się, kto tu rządzi. Chcę porozmawiać z tym więźniem.

Genari wykonał gest, jakby oganiał się od natrętnej muchy.

Nie było sposobu, by przekonać tego policjanta, by nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Spodziewa się, że on, Genari, wyśpiewa mu, kto tym wszystkim trzęsie. Nie ma mowy, jeszcze nie zwariował.

Valoni wyczuł rezerwę strażnika, zmienił więc taktykę.

– Spróbujmy inaczej, panie Genari. Wśród waszych podopiecznych, zwłaszcza tych, którzy siedzą już długo, musi być ktoś, przed kim inni więźniowie czują respekt. Proszę go do mnie przyprowadzić.

Naczelnik wiercił się na fotelu, tymczasem Genari uparcie milczał.

– Genari, zna pan to więzienie jak nikt – powiedział w końcu – ktoś musi pełnić rolę, o jakiej mówi pan Valoni. Proszę go tu przyprowadzić.

Genari wstał. Wiedział, że jeśli przeciągnie strunę, zacznie wzbudzać podejrzenia przełożonego i tego wścibskiego policjanta z Rzymu. Zakład działał bez zarzutu, wszyscy przestrzegali pewnych niepisanych reguł, a teraz Valoni uparł się, by on mu zdradził, kto pociąga za sznurki.

Posłał podwładnego po Frasquella. O tej porze pewnie wisi na telefonie. Udziela instrukcji swoim synom, na odległość pomaga im prowadzić rodzinny narkobiznes. Fakt, że brudne interesy zaprowadziły go do więzienia, kiedy sypnął go jeden z pionków gangu, nie skłonił go do rezygnacji z tak dochodowej działalności.

Frasquello wszedł do ciasnego gabinetu szefa strażników, z grymasem niezadowolenia.

– Czego chcecie? – warknął.

– Jest tu pewien policjant, uparł się, by z panem porozmawiać.

– Nie gadam z gliniarzami.

– Z tym jednak powinien pan porozmawiać, w przeciwnym razie przewróci do góry nogami całe więzienie.

– Nic nie zyskam, gadając z psami. Macie problemy, to je rozwiązujcie sami, mnie zostawcie w spokoju.

– Nie ma mowy! – wykrzyknął Genari. – Pójdzie pan ze mną i porozmawia z panem komisarzem. Im wcześniej skończycie, tym szybciej da nam spokój.

– Czego chce ten glina? Do czego mu jestem potrzebny? Nie mam kumpli w policji i nie szukam ich przyjaźni. Zostawcie mnie w spokoju.