Po południu kazał wezwać księcia de Valant, by przekazać mu stanowczą odmowę cesarza. De Molesmes był zaskoczony, kiedy kupiec z Edessy zapewnił go, że jest gotów podwoić cenę.
– Więc to prawda, co mówią na dworze? – zapytał książę de Valant, słysząc odmowę kanclerza.
– A o czymże to rozprawia dwór?
– Mówią, że cesarz nie ma całunu, sprzedał go templariuszom, by spłacić długi zaciągnięte u Wenecjan i Genueńczyków. Tylko tak można wytłumaczyć to, że nie chce przyjąć złota od kupców z Edessy.
– Nie słucham plotek i wam też radzę, byście nie wierzyli we wszystko, co się mówi – uciął de Molesmes. – Przekazałem wam słowa cesarza, nie ma się nad czym rozwodzić.
Pascal de Molesmes pożegnał gości, choć w duchu podzielał ich podejrzenia: święty całun jest w rękach templariuszy.
Twierdza zakonu templariuszy wznosiła się na nadmorskim klifie. Dla patrzącego z oddali złoty kolor skały zlewał się z piaskiem nieodległej pustyni. Budowla dumnie górowała nad rozległą równiną, i była jednym z ostatnich bastionów chrześcijaństwa w Ziemi Świętej.
Robert de Saint-Remy przecierał oczy, jak gdyby potężne mury, które przed nim wyrosły, były tylko fatamorganą. Spodziewał się, że lada chwila otoczeni zostaną przez oddział rycerzy obserwujących ich już od paru godzin z okien wysokich baszt. Ani on, ani Francois de Charney nie różnili się wyglądem od Saracenów. Używali nawet takich samych rumaków i siodeł.
Jego giermek i tym razem okazał się dobrym przewodnikiem i oddanym przyjacielem. Robert zawdzięczał mu życie. Kiedy zaatakował ich patrol Ajjubidów, giermek walczył dzielnie u boku pana i własnym ciałem zasłonił go przed ciosem włóczni. Żaden z napastników nie uszedł z życiem, jednak ranny Ali przez wiele dni był bliski śmierci. Robert de SaintRemy troszczył się o niego jak o brata, ani na chwilę nie odstępując od jego łoża.
Ali doszedł do siebie dzięki naparom i maściom sporządzonym przez Saida, giermka kawalera de Charneya, który nauczył się sztuki lekarskiej od medyków templariuszy, uzupełniając tę wiedzę o nauki Arabów, z którymi miał do czynienia podczas rozlicznych podróży. To Said wyjął grot włóczni z boku Alego, przemył ranę i posmarował pastą z ziół, którą zawsze miał przy sobie. Podał mu też do picia cuchnący syrop, który sprowadził na niego kojący sen.
Kiedy de Charney pytał Saida, czy Ali przeżyje, ten odpowiadał: „Tylko jeden Allah zna odpowiedź”. Upłynęło siedem dni i Ali poczuł się lepiej, choć już wydawało się, że wędruje po niebieskich ścieżkach. Oddychał z wysiłkiem, ból ściskał mu płuca, ale Said uznał, że jego towarzysz będzie żył.
Musiało upłynąć kolejne siedem dni, nim giermek zdołał samodzielnie usiąść, i jeszcze tydzień, zanim odważył się dosiąść konia. Posadzili go na wierzchowcu, sprytnie przymocowując do siodła, by w razie utraty przytomności nie spadł na ziemię. Ali powoli odzyskiwał siły. Teraz towarzyszył rycerzom do fortecznej bramy. Nie zdążyli jednak podjechać do samych wrót, bo otoczył ich tuzin jeźdźców. To templariusze wyjechali im na spotkanie.
Goście musieli powiedzieć, co ich tu przywiodło, dostali eskortę do samej fortecy i trafili przed oblicze wielkiego mistrza.
Renaud de Vichiers, wielki mistrz zakonu templariuszy, przyjął ich serdecznie. Mimo zmęczenia podróżą, nim upłynęła godzina, opowiedzieli mu, co przydarzyło się im po drodze i wręczyli list oraz dokumenty od de Saint-Remy’ego, a także sakwę z mandylionem.
De Vichiers polecił, by ich nakarmiono i pozwolono odpocząć. Ali miał być zwolniony z wszelkich obowiązków, dopóki nie odzyska zdrowia.
Kiedy wielki mistrz został sam, drżącą ręką wyjął z sakwy szkatułę z relikwią. Ze wzruszenia zaschło mu w gardle, za chwilę bowiem miał ujrzeć oblicze Pana.
Delikatnie rozłożył płótno, po czym upadł na kolana, dziękując Bogu za to, że odsłonił przed nim swą twarz.
Po południu, po dwóch dniach od przybycia Roberta i Francois, wielki mistrz wezwał do kapitularza wszystkich kawalerów zakonu. Mandylion leżał na długim stole tak, by każdy mógł go zobaczyć. Niektórzy rycerze z trudem powstrzymywali łzy. Po modlitwie Renaud de Vichiers oświadczył, że całun Chrystusa pozostanie w skrzyni, by nie spoczęło na nim niepowołane oko. Są teraz w posiadaniu bezcennego skarbu i jeśli będzie trzeba, oddadzą za niego życie. Potem zażądał, by złożyli przysięgę: żaden z nich nie zdradzi, gdzie znajduje się mandylion. Będzie to jedna z największych tajemnic templariuszy.
Minerva, Pietro i Antonino przybyli pierwszym porannym samolotem. Jeszcze tego popołudnia byli zaproszeni przez Valoniego na obiad.
Pietro traktował Sofię z dystansem, był nawet niemiły, czuła się w jego towarzystwie niezręcznie. Wiedziała jednak, że musi to znosić tak długo, jak długo zostanie w policji.
Będą pracowali w jednym zespole, co jeszcze bardziej utwierdzało ją w decyzji, by odejść, kiedy tylko zakończą sprawę całunu.
Kończyli lunch, gdy zadzwoniła komórka Sofii.
– Słucham?
Rozpoznawszy głos, oblała się rumieńcem. Wstała od stołu i wyszła z jadalni, co nie mogło nie zwrócić uwagi kolegów.
Kiedy wróciła, nikt nie zadawał pytań, widać było jednak, że Pietro jest spięty.
– Marco, dzwonił D’Alaqua. Zaprosił mnie na obiad z profesorem Bolardem i całym komitetem naukowym do spraw całunu, jutro. To obiad pożegnalny.
– Przyjęłaś zaproszenie, prawda?
– No, nie… – wyjąkała zmieszana.
– To niedobrze, zależy mi na tym, byś przeniknęła do tego środowiska.
– Jutro robimy próbę generalną naszej operacji, jeśli mnie pamięć nie myli, mam ją koordynować – przypomniała Sofia.
– To prawda, ale nadarza się doskonała okazja, by jeszcze raz znaleźć się w tym towarzystwie.
– Nic straconego, umówiłam się z D’Alaquą na pojutrze.
Popatrzyli na nią zdumieni. Valoni nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Ach tak! Jak mam to rozumieć?
– Zwyczajnie. Ponowił zaproszenie, tyle że na następny dzień, bez zacnego naukowego towarzystwa.
Minerva zerknęła ukradkiem na Pietra, który zaciskał palce na krawędzi stołu. Antonino też był zakłopotany, udzielało mu się napięcie kolegi, poprosili więc Valoniego, by przeszedł do ustalania szczegółów czekającej ich operacji.
W dżinsowej kurtce i spodniach, nieumalowana, z włosami związanymi w koński ogon, Sofia zaczynała żałować, że dała się zaprosić na obiad. Wpadła jak śliwka w kompot.
Nie wyglądała źle. Może ubrała się zbyt swobodnie, ale metka Versacego robiła swoje. Zależało jej, by D’Alaqua przyjął do wiadomości, że ona jest w pracy i traktuje to spotkanie jako część swoich obowiązków służbowych.
Samochód wyjechał z Turynu, parę kilometrów dalej skręcił w wąską drogę, która kończyła się na podjeździe imponującej, ukrytej w lesie willi, o architekturze inspirowanej renesansem.
Brama rozsunęła się bezszelestnie, choć Sofia nie zauważyła, by szofer D’Alaquy nacisnął guzik pilota. Willa na pewno ma ochronę, ale nikt nie wyszedł im naprzeciw i nie zapytał, kim jest pasażerka.
Domyślała się, że każdy ich krok śledzą ukryte kamery.
W drzwiach czekał na nią Umberto D’Alaqua, ubrany w elegancki, ciemnoszary garnitur z mięsistego jedwabiu.
Wnętrze rezydencji ją oszołomiło. Dom wyglądał jak galeria sztuki, kto wie, czy nie było to muzeum zaadaptowane na mieszkanie.
– Zaprosiłem panią do domu, bo pomyślałem, że spodobają się pani niektóre z moich obrazów.
Przez godzinę oprowadzał ją po pokojach. Wszędzie wisiały bezcenne dzieła.