Выбрать главу

Rozmawiali z ożywieniem o sztuce, polityce i literaturze.

Czas mijał tak szybko, że Sofia była zdziwiona, kiedy D’Alaqua dał jej do zrozumienia, że powinien już jechać na lotnisko, bo o siódmej odlatuje do Paryża.

– Przepraszam, zasiedziałam się.

– Ależ skąd! Dochodzi szósta, gdybym nie musiał być wieczorem w Paryżu, poprosiłbym panią, by została pani na kolację. Wracam za dziesięć dni. Jeśli nadal będzie pani w Turynie, mam nadzieję, że się spotkamy.

– Trudno powiedzieć. Być może do tej pory doprowadzimy tę sprawę do końca, albo przynajmniej będziemy zbliżali się do finału.

– Gdybym mógł zapytać, jaką sprawę…

– Śledztwo w sprawie pożaru w katedrze.

– No przecież! Jak się rozwija?

– Pomyślnie, to ostatnia faza.

– Nie może pani nic więcej zdradzić?

– Cóż…

– Rozumiem. Opowie mi pani, kiedy śledztwo dobiegnie końca i wszystko się wyjaśni.

Sofia była wdzięczna, że D’Alaqua potrafił się znaleźć w tej sytuacji. Valoni nie pozwolił jej pisnąć ani słowa. Choć wyzbyła się podejrzeń w stosunku do D’Alaquy, nie mogła nie być posłuszna poleceniom szefa.

Czekały na nich dwa samochody. Jeden miał zawieźć Sofię do hotelu, drugi D’Alaquę na lotnisko, gdzie stał jego prywatny samolot. Pożegnali się uściskiem dłoni.

***

– Dlaczego chcą go zabić?

– Nie wiem. Od wielu dni przygotowują grunt. Usiłują przekupić strażnika, by nie zamykał drzwi od jego celi. Chcą wejść tam rano i poderżnąć mu gardło. Nikt niczego nie usłyszy, przecież ten niemowa nie wyda z siebie żadnego dźwięku.

– Strażnik na to pójdzie?

– Możliwe. Podobno, chcą mu odpalić pięćdziesiąt tysięcy euro.

– Kto jeszcze o tym wie?

– Dwaj inni więźniowie, też Turcy.

– Zostaw mnie samego.

– Zapłacisz mi za informację?

– Zapłacę.

Frasquello zamyślił się. Dlaczego bracia Baherai chcą zabić niemowę? Bez wątpienia to zabójstwo na zlecenie, tylko czyje?

Wezwał swoich kapusiów, dwóch mężczyzn skazanych na dożywocie za zabójstwo. Rozmawiali pół godziny. Potem kazał strażnikowi wezwać Genariego.

Szef służb więziennych wszedł do celi Frasquella po północy.

Ten oglądał właśnie telewizję, nawet nie wstał, żeby się przywitać.

– Usiądź – mruknął. – Możesz powiedzieć swojemu kumplowi z policji, że miał rację. Chcą zabić niemowę.

– Kto ma to zrobić?

– Bracia Baherai.

– Dlaczego? – zapytał zaskoczony Genari.

– Dlaczego, dlaczego! Skąd mam wiedzieć? A zresztą, co mnie to obchodzi? Ja robię swoją robotę, reszta to wasza sprawa.

– Możesz temu zapobiec?

– Idź już.

Genari opuścił celę, szybkim krokiem skierował się do swojego gabinetu i zadzwonił na numer komórkowy Valoniego.

Valoni czytał. Był zmęczony. Przez pół dnia ćwiczyli operację śledzenia niemowy. Potem wrócił do podziemi i przez dwie godziny przemierzał historyczne korytarze, opukując ściany w nadziei, że usłyszy charakterystyczny dźwięk pustki za murem. Komendant Colombaria, z trudem hamując irytację, szedł za Valonim, starając się go przekonać, że nie znajdzie tu więcej niż to, co widać gołym okiem.

– Panie Valoni, to ja, Genari.

Komisarz spojrzał na zegarek, było po północy.

– Miał pan rację. Ktoś chce zabić niemowę. Frasquello odkrył, że dwaj więźniowie, bracia Baherai, Turcy, zamierzają jutro zlikwidować Mendibha. Zdaje się, że dostali za to pieniądze. Trzeba jak najszybciej zabrać waszego podopiecznego z więzienia.

– Nie możemy tego zrobić. Zacznie coś podejrzewać i cała operacja spali na panewce. Frasquello zrobi to, co mu kazaliśmy?

– Tak. To on mi przypomniał, że teraz kolej na pana.

– Wiem. Jest pan w więzieniu?

– Tak.

– To dobrze. Obudzę dyrektora. Będę za godzinę. Chcę mieć wszystkie informacje, jakie uda się zgromadzić o tych braciach.

– Pochodzą z Turcji, spokojni chłopcy, zabili człowieka podczas bójki, ale to nie zawodowcy.

– Opowie mi pan wszystko za godzinę.

Valoni obudził naczelnika więzienia i zażądał, by natychmiast spotkał się z nim w swoim gabinecie. Następnie zadzwonił do Minervy.

– Spałaś?

– Czytałam. Coś się stało?

– Ubierz się. Za piętnaście minut spotykamy się w holu.

Chcę, żebyś poszła do centrali karabinierów i poszukała w ich komputerze informacji o dwóch ptaszkach. Jadę do więzienia, zadzwonię stamtąd do ciebie, by przekazać ci wszystko, czego się dowiedziałem.

– Ale co się stało?

– Ktoś chce zabić niemowę.

– Boże!

– Za piętnaście minut na dole.

Kiedy Valoni dotarł do więzienia, naczelnik już na niego czekał. Ziewał, nie potrafiąc ukryć zmęczenia.

– Chcę dostać kartoteki tych Baherai – rzucił Valoni.

– Braci Baherai? Czyżby coś przeskrobali? A, to ten Frasquello coś naopowiadał… Wierzy mu pan, komisarzu? – Naczelnik przeniósł spojrzenie na strażnika i dodał: – Genari, niech pan posłucha, jak już skończy się to szaleństwo, wyjaśni mi pan swoje powiązania z Frasquellem.

Naczelnik odszukał akta braci i wręczył je Valoniemu, a ten usiadł na sofie i zaczął przeglądać dokumenty. Po chwili zadzwonił do Minervy.

– Zaczynam zasypiać – usłyszał w słuchawce.

– To lepiej się obudź i znajdź mi wszystko, co ma związek z rodziną tych Turków. Wprawdzie bracia urodzili się we Włoszech, ale ich rodzice byli imigrantami. Chcę wiedzieć o nich wszystko, adresy, kontakty, koligacje, włączając w to krewnych i pociotków. Zapytaj w Interpolu, porozmawiaj z turecką policją. Za trzy godziny chcę mieć sprawozdanie.

– Trzy godziny? Chyba śnisz. Potrzebuję czasu do jutra.

– O siódmej.

– Zgoda. Pięć godzin to więcej niż trzy.

***

Restaurację hotelową otwierano punktualnie o siódmej.

Obsługa wciąż ustawiała na stołach półmiski i rozkładała nakrycia, choć niektórzy goście zasiedli już do śniadania.

Minerva, z oczami zaczerwienionymi z niewyspania, przyszła spotkać się z Valonim.

Szef czytał gazetę i pił kawę. Podobnie jak ona, nie wyglądał najlepiej.

Minerva położyła na stole dwie teczki i opadła na krzesło.

– Jestem wykończona!

– Wyobrażam sobie. Znalazłaś coś interesującego?

– Zależy, co uważasz za interesujące.

– No, mów.

– Bracia Baherai to synowie tureckich imigrantów. Ich rodzice najpierw wyjechali do Niemiec, a stamtąd do Turynu.

Znaleźli pracę we Frankfurcie, ale ich matka nie mogła się jakoś w Niemczech zaaklimatyzować, postanowili więc próbować szczęścia gdzie indziej. W Turynie mieli krewnych. Ich dzieci to już Włosi, turyńczycy. Ojciec zatrudnił się w zakładach Fiata, matka znalazła zajęcie jako gosposia. Bracia poszli do szkoły, uczyli się przeciętnie. Starszy był grzeczniejszy i dość zdolny, miał lepsze stopnie. Po szkole średniej dostał pracę w Fiacie, podobnie jak ojciec, młodszy zaś został kierowcą jakiejś szyszki z władz lokalnych. To nie przypadek, po prostu matka pracowała w domu jego pracodawcy, niejakiego Regio. Starszy nie wytrzymał długo w fabryce, nie nadawał się na robotnika. Wynajął stragan na rynku i zajął się sprzedażą warzyw i owoców. Dobrze im się wiodło, nigdy nie mieli kłopotów z policją ani z urzędami. Ojciec jest na emeryturze, matka też. Nie mają żadnego majątku, jedynie dom, który kupili piętnaście lat temu. Przed paroma laty, w sobotnią noc, bracia poszli ze swoimi dziewczynami na dyskotekę. Jacyś podpici faceci zaczęli zaczepiać ich partnerki. W raporcie policyjnym można przeczytać, że chłopcy wyjęli noże i wdali się w bójkę z pijakami. Jednego zabili, drugiego zranili tak, że do dziś ma bezwładne ramię. Zostali skazani na dwadzieścia lat, właściwie na całe życie. Narzeczone nie czekały, powychodziły za mąż.