– Dzień dobry, pani Jimenez.
– Przepraszam, nie usłyszałam, kiedy pan wszedł.
– Zapraszam do mojego gabinetu. Więc jest pani znajomą Jerry’ego Donaldsa?.”…, Ana wolała zbyć to pytanie szerokim uśmiechem, bo tak naprawdę wcale nie znała Jerry’ego Donaldsa. Jego nazwisko otwierało jednak wiele drzwi w Londynie. Donalds był przyjacielem dyplomaty, znajomego Any, który swego czasu pracował w Anglii, a niedawno został przeniesiony na wysokie stanowisko w Unii Europejskiej. Z trudem skłoniła go, by jej pomógł, w końcu jednak się udało i skontaktował ją z dziennikarzem, który wysłuchał jej bardzo uprzejmie, poprosiwszy, by dała mu trochę czasu. Po dwóch dniach zadzwonił do Turynu, oznajmiając, że zgodził się ją przyjąć wybitny profesor Anthony McGilles.
Profesor przysunął sobie skórzany fotel, wskazując Anie miejsce na sofie. Gdy tylko usiedli, wszedł służący z herbatą.
Przez parę minut Ana odpowiadała na pytania Mcgillesa, który interesował się jej dorobkiem dziennikarskim i sytuacją polityczną w Hiszpanii. W końcu profesor zapytał:
– Rozumiem, że interesują panią templariusze?
– Tak, byłam bardzo zaskoczona, że jeszcze istnieją, a nawet mają stronę internetową.
– To tylko ośrodek badań. Co właściwie chciałaby pani wiedzieć?
– Czy w dzisiejszych czasach istnieją templariusze, co robią, czym się zajmują… Chciałabym również zapytać o parę faktów z historii, które miały z nimi związek.
– Widzi pani, templariusze, tak jak pani ich sobie wyobraża, już nie istnieją.
– W takim razie informacje, jakie znalazłam w Internecie, nie są prawdziwe?
– Niezupełnie. Dowodem na to jest nasze dzisiejsze spotkanie. Chcę tylko zastrzec, że nie powinna pani wyobrażać sobie współczesnych templariuszy jako rycerzy z mieczami. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.
– Tak, jestem tego świadoma.
– Jesteśmy placówką naukową. Zajmujemy się studiami historyczno-społecznymi. Naszym orężem stał się intelekt.
– Czy to państwo są prawdziwymi dziedzicami templariuszy?
– Kiedy papież Klemens Piąty rozwiązał zakon, templariusze przystąpili do innych zgromadzeń. W Aragonii był to zakon rycerzy z Montesa, czyli joannitów, w Portugalii król Dionizy założył zakon rycerzy Chrystusa, w Niemczech przyłączyli się do Krzyżaków, w Szkocji zaś templariusze nigdy nie rozwiązali zgromadzenia. Wiernie przestrzegali reguły. Tylko dzięki żelaznej dyscyplinie przetrwali do dziś. Wchodzili w skład gwardii papieskiej, wspierali również jakobitów w Szkocji. W tysiąc siedemset piątym roku zakon wyszedł z ukrycia. W tymże roku uchwalono nowy statut i wybrano Filipa Orleańskiego na wielkiego mistrza. Templariusze wnieśli swój udział do Wielkiej Rewolucji Francuskiej, przyczynili się do stworzenia cesarstwa Napoleona, wywalczenia niepodległości Grecji, wchodzili też w szeregi francuskiego ruchu oporu podczas drugiej wojny światowej…
– W jaki sposób? Mają jakąś organizację? Jak ona się nazywa?
– Przez cały ten czas rycerze wiodą spokojne życie, poświęcone modlitwie i studiom. Oczywiście udział we wszystkich tych wydarzeniach brali zawsze za wiedzą i przyzwoleniem swoich braci. Jest wiele organizacji, klubów, jeśli pani woli, w których spotykają się ci rycerze, dzisiaj nazwałbym ich dżentelmenami. To legalne zrzeszenia, rozsiane po całym świecie, mają swoje statuty, zgodne z prawem każdego kraju. Musi pani spojrzeć na zakon templariuszy z nieco innej perspektywy, bo zapewniam, że w trzecim milenium nie znajdzie pani takiego zgromadzenia, jakim było ono w dwunastym czy trzynastym wieku, po prostu nic podobnego nie mogłoby istnieć. Nasza organizacja zajmuje się zgłębianiem historii zakonu, od dnia założenia aż po czasy obecne. Badamy archiwa, szukamy starych dokumentów. Widzę, że jest pani rozczarowana… – Nie, chodzi o to, że…- Oczekiwała pani rycerza w zbroi? A tymczasem siedzi przed panią emerytowany profesor uniwersytetu w Cambridge. Żałuję, że sprawiłem zawód. Ale jak pani widzi, całkiem zwyczajny ze mnie człowiek, poza tym, że jestem wierzący, wyznaję pewne zasady, miłuję prawdę i sprawiedliwość.
Ana wyczuwała, że za słowami Anthony’ego McGilles’a kryje się o wiele więcej, że to niemożliwe, by wszystko było tak oczywiste, takie proste.
– Skoro jest pan tak miły, chociaż nadużywam pańskiej cierpliwości, czy mógłby mi pan opowiedzieć o pewnym wydarzeniu, w które, jak sądzę, byli zaangażowani templariusze? Nie mogę powiązać pewnych faktów.
– Z największą przyjemnością. Jeśli nie potrafię pani odpowiedzieć, przejdziemy do naszego archiwum, jest skomputeryzowane. Proszę tylko powiedzieć, o jakie wydarzenie pani chodzi?
– Chciałabym wiedzieć, czy templariusze wywieźli święty całun z Konstantynopola w czasach Baldwina Drugiego? Wtedy właśnie zniknął, a pojawił się ponownie we Francji dopiero w tysiąc trzysta pięćdziesiątym siódmym roku.
– Ach, całun turyński! Jako historyk uważam, że zakon nie miał nic wspólnego z jego zaginięciem.
– Możemy to sprawdzić w archiwum?
– Naturalnie, pomoże pani profesor McFadden. Zostawiam panią w dobrych rękach, muszę iść na zebranie. Zapewniam, że mój kolega nie odmówi pani pomocy, zwłaszcza że jest pani protegowaną naszego drogiego przyjaciela Jerry’ego Donaldsa.
Profesor McGilles poruszył niewielkim srebrnym dzwoneczkiem. Natychmiast zjawił się woźny.
– Richardzie, zaprowadź panią Jimenez do biblioteki. Przyjdzie do niej profesor McFadden.
– Dziękuję panu za pomoc, profesorze.
– Mam nadzieję, że na coś się przydałem. Do widzenia.
Guillaume de Beaujeu, wielki mistrz zakonu templariuszy, włożył dokument do szkatułki i schował ją w sekretarzyku.
Był zmartwiony. List przysłany przez braci z Francji nie pozostawiał złudzeń. Na dworze Filipa już nie mają tylu przyjaciół, co w czasach świętego króla Ludwika, niech go Bóg otacza chwałą, bo nie było mężniejszego i zacniejszego władcy w całym chrześcijańskim świecie.
Filip IV był im winny złoto, dużo złota, a im bardziej rosły jego długi, tym większą darzył ich niechęcią. W Rzymie niektóre zakony nie potrafiły ukryć zazdrości o potęgę templariuszy.
Jednakże tej wiosny, tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego pierwszego roku, Guillaume de Beaujeu miał kłopot poważniejszy niż intrygi na dworach Francji i Rzymu. Francois de Charney wraz Saidem przynieśli złe wieści.
Rycerz i jego giermek, nierozłączni jak paznokieć z palcem, przez miesiąc mieszkali w obozie mameluków, nastawiając ucha na rozmowy żołnierzy wroga, z którymi dzielili chleb, wodę i modlitwy do Allaha Miłosiernego. Uchodzili za egipskich kupców, zabiegających o prowiantowanie wojska.
Mamelucy panują już w Egipcie i Syrii, a teraz zajęli Nazaret, miasto, w którym przyszedł na świat Pan. Ich flaga powiewa nad portem w Jaffie, zaledwie parę mil od twierdzy Świętego Jana w Akce.
De Charney bardziej przypominał muzułmanina niż chrześcijanina, stapiał się z tym ludem, jak gdyby urodził się na ich ziemi, a nie w dalekiej Francji. Twierdzi, że już wkrótce, najwyżej za dwa tygodnie, dojdzie do ataku na twierdzę w Akce. Tak mówią żołnierze, tak zapewniają oficerowie, z którymi zbratał się w ich obozie. Dowódcy mameluków cieszą się, że już niedługo się wzbogacą, niech tylko zawładną skarbami fortecy w Akce, która upadnie, tak jak wiele innych fortec przez nich zaatakowanych.
Lekki marcowy wiatr zapowiadał, że nad skąpaną w chrześcijańskiej krwi Ziemię Świętą nadciągają upały. Już od dwóch dni oddział templariuszy napełniał kufry złotem i klejnotami.
Wielki mistrz rozkazał im wsiąść na statek, gdy tylko będą gotowi, popłynąć na Cypr, a stamtąd do Francji. Nikt nie chciał wyruszać w tę podróż, prosili Guillaume’a de Beaujeu, by pozwolił im zostać i pomóc braciom w walce. Wielki mistrz był nieugięty: dalsze losy zakonu w dużej mierze zależeć będą od nich, bo ich zadaniem jest ocalenie skarbu templariuszy.