Выбрать главу

Najbardziej niepocieszony wydawał się Francois de Charney.

Powstrzymywał łzy, kiedy de Beaujeu oznajmił mu, iż szykuje dla niego misję tak daleko od Akki. Francuz błagał go, by pozwolił mu walczyć o krzyż, mistrz jednak był głuchy na jego prośby. Decyzja zapadła.

Wielki mistrz zszedł po schodach do chłodnych fortecznych podziemi, tam zaś, w sali strzeżonej przez rycerzy, starannie sprawdził kufry, które miały jechać do Francji.

– Załadujemy te skrzynie na trzy galery. Bądźcie w każdej chwili gotowi do drogi. Z trzech okrętów któryś dotrze do celu. Wiecie już, w jakim porządku i na którym statku ma się każdy zaokrętować…

– Ja jeszcze nie wiem – odezwał się Francois de Charney.

– Wy, rycerzu, pójdziecie ze mną do kapitularza, tam wszystko wam powiem – odparł Guillaume de Beaujeu, przyglądając mu się przenikliwym wzrokiem.

Spojrzenie de Charneya przepełniała troska i determinacja.

Rycerz ten, choć skończył już sześćdziesiąt lat, nadal był krzepkim mężczyzną, któremu lat odejmowała śniada, spalona słońcem cera. Był weteranem wśród templariuszy. Wyszedł cało z tysiąca niebezpieczeństw, jako zwiadowca nie miał sobie równych, zwłaszcza odkąd jego przyjaciel, Robert de Saint-Remy, poległ od saraceńskiej strzały podczas obrony Trypolisu.

Wielki mistrz widział w jego spojrzeniu smutek. De Charney zmuszony był porzucić ziemię, którą od dawna traktował jak ojczyznę, ziemię, gdzie często sypiał pod gwiazdami, którą przemierzył z karawanami na wielbłądzim grzbiecie.

Dla Francois de Charneya powrót do Francji oznaczał tragedię.

– Wiedz, mój drogi, że tylko tobie mogę powierzyć tę misję – zaczął wielki mistrz.- Lata temu, kiedy jako żółtodziób wstępowałeś do zakonu, wraz z rycerzem de Saint-Remy przywieźliście do Konstantynopola relikwię, płótno, które po śmierci Pana posłużyło za całun. Dzięki niemu zobaczyliśmy twarz Zbawiciela i możemy się do niego modlić. Mówisz o starości, ale możesz być spokojny, wiem, ile masz siły i odwagi, dlatego tobie polecam, byś strzegł całunu Pana. Ze wszystkich naszych skarbów ten jest najcenniejszy, bo zachował się na nim ślad twarzy i krwi Chrystusa. Ty go ocalisz. Wpierw jednak powrócisz do obozu mameluków. Musimy się dowiedzieć, czy coś może przeszkodzić okrętom w dopłynięciu do celu, czy na morzu nie czeka zasadzka. Kiedy wypełnisz tę misję, udasz się na Cypr, sam dobierzesz załogę. Wierzę w twój rozsądek, ufam, że bezpiecznie dowieziesz całun do Francji. Nikt nie może wiedzieć, co przewozicie. Gotuj się do drogi.

Rycerz de Charney, wraz z giermkiem, starym Saidem, jeszcze raz dostał się w mameluckie szeregi. W żołnierzach wyczuwało się napięcie poprzedzające bitwę, skupieni wokół ognisk, wspominali swoje rodziny, z tęsknotą przywołując coraz bardziej zacierający się w pamięci obraz twarzy synów, którzy pod nieobecność ojców wyrastają na mężczyzn.

Przez trzy dni słuchał uważnie, aż w końcu dowiedział się, że za dwa dni nastąpi atak na twierdzę.

Jeszcze tej nocy wymknęli się z obozu. Wjeżdżali do zamku wraz z pierwszymi promieniami poranka, które złociły potężne mury. Guillaume de Beaujeu natychmiast rozkazał swoim rycerzom, by przygotowali się do odparcia ataku.

De Charney pomógł towarzyszom przygotować obronę. Starał się też łagodzić kłótnie, jakie co rusz wybuchały wśród chrześcijan.

Zapadała noc, kiedy wielki mistrz wezwał go do siebie.

– Rycerzu, pora ruszać. Popełniłem błąd, posyłając was do Saracenów. Nie mamy już łodzi, odpłynęli na nich uciekinierzy z twierdzy, musicie więc ruszać lądem.

Francois de Charney odetchnął głęboko, zanim przemówił:

– Wiem. Chciałbym o coś prosić.

– Pozwólcie mi wyruszyć jedynie w towarzystwie Saida.

– Narażacie się na niebezpieczeństwo.

– Nikt nie będzie niczego podejrzewał, wezmą nas za mameluków.

– Rób, jak uważasz.

Mężczyźni uściskali się serdecznie. To miało być ich ostatnie spotkanie. Wiedzieli, że wielki mistrz polegnie jak wielu innych w obronie twierdzy Świętego Jana w Akce.

***

De Charney szukał odpowiedniego kawałka płótna. Musiało mieć te same wymiary co święty całun. Nie chciał, by relikwia ucierpiała w podróży, lecz nie mógł jej schować do kufra.

Dotarcie do Konstantynopola będzie trudne, a co dopiero droga do Francji. Im mniej będzie miał przy sobie tobołków, tym lepiej.

Podobnie jak Said, przywykł do spania pod namiotem i żywienia się tym, co znaleźli po drodze, już to w lesie, już to na pustyni. Potrzebowali tylko dobrych siodeł.

Męczyły go wyrzuty sumienia, że zostawia braci, których czeka pewna śmierć. Wiedział, że opuszcza tę ziemię na zawsze, że już nigdy tu nie wróci, że w słodkiej Francji będzie wspominał suche powietrze pustyni i nocne czuwanie w saraceńskich obozach, w których zawarł tyle przyjaźni… Ludzie są ludźmi, nieważne, do jakiego Boga zanoszą modły.

Said miał mu towarzyszyć tylko na początku, dalej Francois pojedzie sam. Nie może wymagać od przyjaciela, nawet jeśli jest jego panem, by porzucił swą ojczyznę. Nie, Said nigdy nie przyzwyczai się do życia we Francji, choćby nawet Francois oczarował go opowieściami o swoim miasteczku, Lyrey pod Troyes. To tam nauczył się jeździć konno, galopując po zielonych łąkach rodzinnych włości, i władać mieczykiem, który wykuł dla niego kowal, bo ojciec chciał, by synowie wyrośli na dzielnych rycerzy. Said postarzał się, tak jak i jego pan, za późno już, by zaczynał nowe życie.

De Charney starannie owinął całun drugim kawałkiem płótna i schował go do sakwy, którą zawsze nosił przy sobie. Poszedł po Saida i powiedział mu, jakie otrzymał rozkazy. Zapytał, czy chce mu towarzyszyć na pierwszym odcinku szlaku, zanim ich drogi rozejdą się na zawsze. Said zgodził się, choć wiedział, że kiedy wróci, po Akce nie będzie już śladu.

***

Zdawało się, że ogień leje się z nieba. Płonące strzały przelatywały nad murami, podpalając wszystko, co napotkały na swej drodze. Szóstego kwietnia roku pańskiego tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego pierwszego, mamelucy rozpoczęli oblężenie twierdzy. Teraz już od wielu dni nękali fortecę, zaciekle bronioną przez templariuszy.

Guillaume de Beaujeu kazał się wszystkim wyspowiadać i przystąpić do komunii świętej jeszcze pierwszego dnia oblężenia. Wiedział, że niewielu uda się przeżyć. Poprosił towarzyszy, by oddali swe dusze w opiekę Bogu.

Francois de Charvey był już w drodze. Mistrz ufał, że uda mu się ocalić całun Chrystusa i bezpiecznie dowieźć go do Francji. Był pewny, że wybrał najlepszego opiekuna dla relikwii. Młodzieniec, który czterdzieści lat temu przywiózł ją z Konstantynopola, teraz, jako dojrzały mąż, otoczy skarb taką samą opieką w drodze na Zachód. Insh ‘ Allah!

Ilu rycerzy pozostało? Ledwie pięćdziesięciu broniło murów, nie godząc się na poddanie twierdzy. Ludzie uciekali w panice.

Guillaume de Beaujeu walczył od wielu godzin, ani na chwilę nie odkładając miecza. Nie potrafił powiedzieć, ilu wrogów zabił ani ilu jego ludzi poległo. Poprosił rycerzy, by starali się uciec, zanim twierdza padnie. Wszyscy jednak walczyli desperacko, wiedząc, że już wkrótce odpowiedzą za swoje czyny przed Bogiem.

Wielki mistrz odpierał ataki dwóch Saracenów, starając osłaniać się tarczą. Nagle poczuł w piersi przenikliwy ból, otoczyła go ciemność… Insh ‘ Allah!

Jan de Perigod zdołał przeciągnąć zwłoki dowódcy i złożyć je pod murem. Wkrótce do wszystkich dotarła straszna wieść: wielki mistrz nie żyje. Akka skazana była na klęskę. Lecz Bóg nie chciał, by nastąpiło to tej nocy.