Francois de Charney dwa razy przemierzył pustynię, by zawieźć święty całun do templariuszy. Teraz zakon znów obdarza zaufaniem tę mężną chrześcijańską rodzinę.
Zapadła cisza, mężczyźni starali się opanować wzruszenie.
Jeszcze tej samej nocy, choć różnymi drogami, dwaj templariusze wyruszyli z cennymi relikwiami. Jakub de Molay miał rację – Bóg sprawił cud na płótnie złożonym przez Francois de Charneya. Była to delikatna tkanina, o takiej samej fakturze i w tym samym odcieniu co całun, którym na polecenie Józefa z Arymatei owinięto ciało Jezusa.
Od wielu dni byli w drodze, niemal nie zsiadali z koni.
Wreszcie ich oczom ukazało się miasto Bidasoa. Beltran de Santillana, w towarzystwie czterech rycerzy i ich giermków, nie szczędzili koniom ostróg. Chcieli jak najszybciej znaleźć się w Hiszpanii, jak najdalej od zakusów króla Filipa. Wiedzieli, że mogą ich ścigać królewscy posłańcy. Filip miał wszędzie swoich szpiegów i ktoś na pewno zauważył, że niewielki konny oddział wyjechał z twierdzy Villeneuve du Temple.
Jakub de Molay prosił ich, by nie zakładali szat ani zbroi templariuszy. Lepiej nie wzbudzać niczyjego zainteresowania.
Beltran de Santillana z radością rozpoznawał krajobrazy tak dawno niewidzianej ojczyzny i z lubością rozmawiał w języku kastylijskim z wieśniakami i z braćmi, którzy przyjmowali go w szkołach i siedzibach templariuszy.
Po trzydziestu dniach w siodle dotarli w pobliże wioski estremadurskiej Jerez, zwanej też osadą rycerską, gdyż mieściła I się tu wielka posiadłość rycerzy świątyni. Beltran de Santillana oznajmił swym towarzyszom, że zatrzymają się na kilkudniowy odpoczynek.
Teraz, w Kastylii, zatęsknił za przeszłością, za czasami, gdy nie wiedział, co przyniesie mu los i marzył tylko o tym, by zostać rycerzem, który wyzwoli Grób Pański i zwróci go chrześcijanom.
To ojciec zachęcił go, by wstąpił do zakonu i stał się wojownikiem Pana. Początki były trudne. Lubił ćwiczenia z mieczem i łukiem, lecz zachowanie czystości nie było łatwe dla kogoś z takim temperamentem. Nastały twarde lata pokuty i poświęcenia, zanim nauczył się panować nad swym ciałem, podporządkował je duszy i stał się godnym, by szerzyć słowo Pana.
Skończył już pięćdziesiąt lat, widział u siebie pierwsze oznaki starości, lecz w czasie tej podróży po rozległej Kastylii znów poczuł się młody.
Na horyzoncie wznosił się zamek. Żyzna dolina dostarczała dość żywności, by wykarmić mieszkańców warowni, a obfite w wody strumienie nie dały im zaznać pragnienia.
Wieśniacy pracujący w polu z daleka dostrzegli jeźdźców i pomachali im przyjaźnie na powitanie. Templariusze cieszyli się opinią zacnych rycerzy. Na ich spotkanie wyszedł młody giermek, zajął się ich rumakami i wskazał ścieżkę wiodącą do zamkowej bramy.
Beltran de Santillana opowiedział przeorowi o tym, co dzieje się we Francji, i wręczył mu dokument zapieczętowany przez Jakuba de Molaya.
Przez wszystkie te dni de Santillana z przyjemnością rozmawiał z templariuszem urodzonym tak jak on w górzystej Kantabrii. Wspominali imiona wspólnych przyjaciół, żartowali ze służących w pałacu, w którym się urodzili, pamiętali nawet, jak wołali na krowy, które pasły się na łąkach, dumne i obojętne na pokrzykiwania dzieci.
Rozstawali się z radością w duszy. Beltran de Santillana nie wspomniał o misji, jaką mu powierzono. Nikt go zresztą nie pytał, ani przeor, ani tym bardziej bracia templariusze, bo i oni o niczym nie wiedzieli.
Przez Gwadianę przeprawili się w małej osadzie z chatami o białych, rozgrzanych słońcem ścianach. Przewoźnik, właściciel tratwy, którą dzień w dzień przewoził z brzegu na brzeg ludzi i ich dobytek, powiedział im, jak dotrzeć do Castro Marim.
Jose Sa Beiro, mistrz Castro Marim, był uczonym mężem, który studiował medycynę, astronomię, matematykę, i dzięki znajomości arabskiego czytał klasyków, gdyż to Arabowie odkryli, przetłumaczyli i przechowali dla potomności pisma Arystotelesa, Talesa z Miletu, Archimedesa i wielu innych starożytnych mędrców.
Walczył w Ziemi Świętej, poznał szorstkość jej jałowego krajobrazu, a jednak z tęsknotą wspominał noce oświetlone tysiącem gwiazd, które w Oriencie zdawały się wisieć tak nisko, że chciało się zbierać je z nieba pełnymi garściami.
Z baszty w murze okalającym zamek widać było dalekie migotanie morskich fal.
Warownia, przyczajona w zakolu Gwadiany, była trudna do zdobycia.
Przeor przyjął ich serdecznie, kazał odpocząć i zmyć kurz drogi. Nie chciał z nimi rozmawiać, dopóki nie najedzą się, nie napiją i nie rozgoszczą w skromnych izbach, jakie im przydzielił.
Po krótkim odpoczynku Beltran de Santillana udał się na rozmowę z przeorem. Do gabinetu przez wielkie otwarte okno wpadał powiew znad rzeki.
Kiedy rycerz skończył swą opowieść, przeor poprosił, by pokazał mu relikwię. Kastylijczyk rozłożył płótno i obydwaj poczuli głębokie wzruszenie. Nie do uwierzenia, jak starannie odbił się każdy szczegół sylwetki Chrystusa. Były tam ślady męki i niewysłowionego cierpienia.
Jose Sa Beiro delikatnie gładził tkaninę, zdawał sobie bowiem sprawę, jaki przywilej go spotkał. Oto prawdziwe oblicze Pana, tak dobrze znane templariuszom, odkąd wielki mistrz de Vichiers posłał do wszystkich domów zakonnych obrazy sporządzone według wizerunku odbitego na płótnie.
Mistrz przeczytał list od Jakuba de Molay i zwracając się do Beltrana de Santillany, powiedział:
– Rycerzu, będziemy chronili tę relikwię. Wielki mistrz zaleca mi, by nie mówić nikomu, że znalazła się ona w naszym zamku. Musimy zaczekać na wieści z Francji i postanowienia soboru – nie pozostaną one bez wpływu na losy zgromadzenia.
Jakub de Molay zaleca, bym natychmiast posłał naszego człowieka do Paryża. Musi jechać w przebraniu, nie wolno mu się zbliżać do żadnej z naszych siedzib ani starać o spotkanie z żadnym z braci, ma mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a kiedy dowie się, jaki los czeka templariuszy, ma natychmiast zawrócić do domu. Wtedy przyjdzie czas, by zdecydować, czy całun pozostanie w Castro Marim, czy też lepiej przenieść go gdzie indziej, w bezpieczniejsze miejsce. Poszukam rycerza, który najlepiej wywiąże się z zadania.
* *
Miasto Troyes zostało daleko w tyle. Już niewiele godzin dzieliło Gotfryda de Charneya i jego sługę od włości Lirey.
Odkąd wyruszył, nie opuszczało go wrażenie, że jest śledzony.
Płótno włożył do starej zniszczonej sakwy podróżnej.
Chłopi zbierali narzędzia z pól, gdyż dzień miał się ku końcowi. Templariusz czuł, że wzruszenie ściska mu gardło, gdy ujrzał kraj dzieciństwa. Nie mógł się doczekać, kiedy ujrzy Paula, swego starszego brata.
Paul powitał go serdecznie, zapewniając, że może się czuć jak u siebie w domu. Ojciec, teraz bliższy grobu niż życia, zawsze szanował zakon i kiedy tylko mógł, wspierał templariuszy.
Rodzina była dumna, że aż dwaj członkowie rodu, Francois i Gotfryd, wstąpili w szeregi zakonu.
Przez kilka dni Gotfryd cieszył się spokojem i towarzystwem bliskich. Z radością bawił się z bratankiem, który miał na imię tak samo jak on i który pewnego dnia zostanie dziedzicem rodowych włości. Był to dzielny i rozgarnięty chłopiec. Biegał wszędzie za swym wujem, nie odstępując go na krok.
– Jak urosnę, zostanę templariuszem – mówił. – Proszę cię, wuju, naucz mnie walczyć. Chcę się bić jak prawdziwy rycerz.
W takich chwilach Gotfryd czuł ucisk w żołądku, wiedział bowiem, że przed zakonem nie ma już przyszłości. Ten brzdąc nie dowie się, co to za zaszczyt być templariuszem.