Beltran de Santillana starannie złożył święte płótno i schował je do sakwy, z którą od tej pory miał się nie rozstawać.
Zaczekał na przypływ, który zakołysze jego statkiem, a potem poniesie ku wybrzeżom Szkocji.
Na królu Szkocji, Robercie Brusie, ciążyła ekskomunika, więc Szkocja stała się enklawą, w której ma szansę przetrwać władza i potęga zakonu rycerzy świątyni.
Jose Sa Beiro wiedział, że tylko ten kraj może zapewnić bezpieczeństwo skarbowi, wypełniając więc ostatnią wolę Jakuba de Molaya, zamierzał wysłać rycerza Beltrana de Santillanę wraz z Joao de Tomarem, Wilfredem de Payensem i kilkoma innymi dzielnymi mężami, z misją przewiezienia relikwii do siedziby zakonu w Arbroath.
To mistrz zakonu w Szkocji powinien zdecydować, gdzie ukryć całun. To on ma zadbać, by relikwia nigdy nie dostała się w obce ręce.
Mistrz Castro Marim wręczył Beltranowi de Santillanie list do mistrza w Szkocji, wraz z pismem Jakuba de Molaya, w którym ten wykładał powody, dla których mają zachowywać w tajemnicy fakt posiadania Chrystusowego całunu.
Łódź płynęła zakolem Gwadiany, tuż przed miejscem, w którym rzeka uchodzi do morza. Tam czekał okręt, mający zawieźć skarb do zielonych wybrzeży Szkocji. Rycerze nie oglądali się za siebie. Nie chcieli poddać się wzruszeniu, gdyż na zawsze opuszczali portugalską ziemię.
Wreszcie ukazały się klify szkockiego wybrzeża. Rycerze w Szkocji wiedzieli o tym, co spotkało ich braci w całej Europie. Oni ocaleli tylko dzięki dobrym układom ze swoim królem.
Mistrz wezwał wszystkich do kapitularza. Tam, na oczach oniemiałych rycerzy, rozłożył na długim stole święte płótno.
Odbita na nim twarz przypominała wizerunek Chrystusa na obrazie, przed którym modlili się w kaplicy.
Słońce wschodziło nad morzem, kiedy skończyli się modlić.
Beltran de Santillana został sam z mistrzem szkockiego zakonu. Zamienili tylko kilka słów i ostrożnie złożyli płótno, by schować je w strzeżonym miejscu, jak chciał tego Jakub de Molay.
Elianne Marchais była drobną kobietą, noszącą się ze staroświecką elegancją. Zgodziła się przyjąć Anę Jimenez, dając jej do zrozumienia, że robi dla niej wyjątek, choć tak naprawdę ciekawa była, czego dziewczynie udało się dowiedzieć.
Profesor Marchais nie przepadała za dziennikarzami, nie znosiła ich tendencji do uproszczeń. Dlatego nie udzielała wywiadów, a kiedy pytano ją o zdanie w jakiejś kwestii, odpowiadała zawsze: polecam moje książki, zawarłam w nich całą swoją wiedzę na ten temat, nie potrafię opowiedzieć w trzech słowach czegoś, na co potrzebowałam trzystu stron.
Ta dziennikarka jednak miała rekomendację ważnych osób: ambasadora Hiszpanii przy UNESCO, dwóch rektorów prestiżowych hiszpańskich uniwersytetów i trzech profesorów z Sorbony, kolegów Elianne. Dziewczyna albo jest kimś bardzo ważnym, albo jest bardzo uparta i zrobi wszystko, by osiągnąć cel.
Ana Jimenez uznała, że osobie pokroju profesor Marchais trzeba od razu powiedzieć prawdę. Ta albo ją wyśmieje i wyprosi, albo jej pomoże.
Przez dwadzieścia minut opowiadała jej, najlapidarniej jak mogła, że pisze artykuł poświęcony historii całunu i potrzebuje jej opinii, by oddzielić fantazje i domysły od faktów.
– A skąd u pani takie zainteresowanie całunem turyńskim? Jest pani katoliczką?
– Cóż… byłam ochrzczona, chociaż trudno mnie uznać za osobę praktykującą.
– Nie odpowiedziała pani na moje pierwsze pytanie. Dlaczego interesuje się pani całunem?
– Bo jest niezwykle tajemniczy, wywołuje tyle sporów, a jego historia pełna jest dramatycznych wydarzeń – pożarów, kradzieży…
Profesor Marchais uniosła lekceważąco brew i najwyraźniej zamierzała zakończyć rozmowę.
– Pani Jimenez, obawiam się, że nie mogę pani pomóc. Nie specjalizuję się w wiedzy ezoterycznej. Myślę, że powinna pani udać się do kogoś, kto lepiej zrozumie tę jakże interesującą tezę, że całun przyciąga nieszczęścia.
Wstała. Nie była zainteresowana rozmową z tą głupiutką dziennikarką. Za kogo ona ją bierze? Jak śmie do niej przychodzić z takimi bzdurami?
Ana, nie wstając z krzesła i nie przestając patrzyć pani profesor w oczy, chwyciła się ostatniej deski ratunku.
– Chyba źle się wyraziłam, pani profesor. Nie interesuje mnie ezoteryka – zapewniła pospiesznie. – Staram się tylko napisać dobrze udokumentowany artykuł. Szukam faktów, czystych faktów, a nie spekulacji. Dlatego przychodzę do pani, by oddzielić prawdę od niezliczonych koncepcji autorstwa szanowanych skądinąd autorów. Pani wie o wszystkim, co wydarzyło się we Francji na przełomie trzynastego i czternastego wieku!
Profesor Marchais, choć wciąż stała, zaczęła się wahać.
To, co powiedziała przed chwilą dziewczyna, brzmiało poważnie.
– Nie mam zbyt wiele czasu… Co chce pani wiedzieć?
Ana odetchnęła z ulgą.
– Chciałabym się dowiedzieć, w jakich okolicznościach całun pojawił się we Francji.
Nie kryjąc znudzenia, profesor Marchais opowiedziała Anie o odnalezieniu relikwii w Lirey.
– Kroniki mówią, że w tysiąc trzysta czterdziestym dziewiątym roku Gotfryd de Charny, dziedzic Lirey, oznajmił, że posiada całun pośmiertny z odbiciem sylwetki Jezusa, do którego jego rodzina żywi wielkie nabożeństwo. Tenże szlachcic wysłał list do papieża Innocentego IV, prosząc o zgodę na zbudowanie kolegiaty, w której można będzie wystawić całun. Jednak papież nie odpowiedział na list pana z Lirey i nigdy kolegiaty nie wzniesiono. Mimo to całun stał się przedmiotem kultu, do czego przyłożyli się kanonicy z Lirey, którzy dostrzegli w tym szansę na zwiększenie swoich wpływów i znaczenia.
– W jaki sposób trafił tam całun?
– W liście, który de Charny posłał do króla Francji i który przechowywany jest po dziś dzień w królewskich archiwach, zapewnia, że utrzymywał w tajemnicy fakt posiadania całunu, by nie mieszać ludziom w głowach, gdyż co i rusz świat dowiadywał się o pojawieniu się innych całunów, w miejscach tak od siebie odległych, jak Akwizgran, Jaen, Tuluza, Moguncja czy Rzym. To właśnie w Rzymie od tysiąc trzysta pięćdziesiątego roku istniało płótno wystawione w bazylice watykańskiej i wszyscy byli przekonani, że to autentyczna relikwia. Gotfryd de Charny przysięgał przed królem i papieżem na honor swojej rodziny, że płótno, nad którym sprawuje pieczę, jest prawdziwym całunem Chrystusa, nigdy jednak nie powiedział, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie. Spadek? Zakup? Nie wiemy tego do dziś. Musiał czekać całe lata na zgodę na zbudowanie kolegiaty, chociaż nie zobaczył relikwii wystawionej do adoracji, gdyż zginął w bitwie pod Poitiers, ratując życie królowi Francji, którego zasłonił własnym ciałem. Wdowa po nim podarowała relikwię kościołowi w Lirey, przyczyniając się tym samym do wzbogacenia kanoników, co z kolei wzbudziło zawiść prałatów z innych parafii, i wybuchła prawdziwa awantura. Biskup Troyes zarządził drobiazgowe śledztwo. Znalazł nawet świadka, który zdyskredytował autentyczność relikwii. Pewien malarz przysiągł, że osobiście wykonał obraz na zlecenie dziedzica Lirey, i w ten sposób biskupowi udało się zakazać wystawiania całunu. Dopiero inny Gotfryd, Gotfryd Drugi de Charny, wiele lat później, a dokładnie w tysiąc trzysta osiemdziesiątym dziewiątym roku, uzyskał zgodę na wystawienie płótna do adoracji od papieża Klemensa Siódmego – ciągnęła monotonnym głosem profesor Marchais. – Znów na scenie pojawił się biskup Troyes, zaniepokojony napływem pielgrzymów, wierzących w cudowne właściwości relikwii. Wkrótce przestano wystawiać całun, jednak Gotfryd de Charny porozumiał się z papieżem i ten pozwolił mu na eksponowanie płótna, pod warunkiem że kanonicy z Lirey przedstawią je wiernym jako obraz pędzla współczesnego artysty, który jedynie imituje całun Chrystusowy. Córka Gotfryda Drugiego, Marguerite de Charny, postanowiła oddać relikwię na przechowanie do zamku swojego drugiego męża, księcia de la Roche.