W torebce Any odezwała się komórka. Kiedy odebrała, usłyszała podekscytowany głos Jeana:
– Ano, chyba go mam!
– Kogo?
– Powiedz ojcu Salvaingowi, żeby pozwolił ci zajrzeć do ksiąg parafialnych, gdzie figurują spisy urodzin z dwunastego i szesnastego wieku. Kto wie, czy nie masz racji, możliwe, że niektórzy Charny wcześniej nazywali się Charney.
– Skąd wiesz?
– Przeglądałem wypisy z aktów. Nie wiem tylko, czy ktoś zrobił błąd, czy przeciwnie, trafiliśmy w samo sedno. Zamykam biznes i jadę do ciebie.
Ana z trudem zdołała przekonać ojca Salvainga, by udostępnił jej stare dokumenty.
Przeor zawołał brata archiwistę.
– Gdyby była pani historykiem, to co innego, ale jest pani tylko dziennikarką, która w dodatku sama nie wie, czego szuka – powiedział skwaszony mnich.
– Staram się napisać historię całunu, w miarę możliwości pełną.
– A co ma do tego pisownia nazwiska Charny? – nie dawał za wygraną archiwista.
– Chcę się upewnić, czy wizytariusz zakonu templariuszy w Normandii, Gotfryd de Charney, który zginął na stosie wraz Jakubem de Molayem, nie należał przypadkiem do tej rodziny.
Jeśli tak, być może to on przywiózł tu całun i ukrył w rodzinnym domu. A Gotfryd de Charny czterdzieści lat później w naturalny sposób stał się właścicielem relikwii.
– Chce pani dowieść, że całun należał do rycerzy świątyni – stwierdził raczej, niż zapytał, ojciec Salvaing.
– A nawet jeśli tak nie było, i tak będzie się przy tym upierała, resztę sobie dopisze i jeszcze wszystkich przekona – uciął archiwista.
– Nie, niczego nie dopiszę. Jeśli jakieś wydarzenie nie miało miejsca, to nie, i koniec. Staram się tylko wyjaśnić, skąd wziął się tutaj całun, bo wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że dotarł wprost z Ziemi Świętej, sprowadzony przez jakiegoś krzyżowca lub templariusza. Bo jeśli nie oni, to kto? Skoro Gotfryd de Charny zapewniał, że jest autentyczny, musiał mieć ku temu powody.
– Nigdy tego nie dowiódł – stwierdził przeor.
– Być może nie mógł.
– Bzdury – uciął archiwista.
– Przepraszam, że zapytam, czy wierzą księża, że całun jest autentyczny?
Zakonnicy zamyślili się. Całe życie poświęcili Bogu, bo mieli wiarę, a tylko wiara mogła skłonić człowieka do zrezygnowania z rodziny i miłości. Ich wiara zaś, tak jak wiara wielu innych, czasem słabła, i nie mogli zagłuszyć głosu zdrowego rozsądku.
Pierwszy odezwał się archiwista:
– Kościół od wielu wieków pozwala na kult całunu turyńskiego…
– Wolałabym usłyszeć, co ojciec o tym sądzi.
– Drogie dziecko – zaczął Salvaing – dla milionów wiernych całun turyński to najcenniejsza relikwia. Jego autentyczność była zakwestionowana naukowo, a jednak… muszę przyznać, że byłem wstrząśnięty, kiedy po raz pierwszy ujrzałem go w katedrze turyńskiej. W tej tkaninie jest coś nieziemskiego, nieważne, jaki był wynik badań naukowych.
Kiedy przyszedł Jean, już od progu starał się namówić zakonników, by wpuścili Anę do archiwum.
Bracia patrzyli na chłopaka z niesmakiem, a jednak wystarczyło dziesięć minut, by przekonał ich, że musi przekartkować segregatory w bibliotece. W dodatku poprosił archiwistę, by włączył się do poszukiwań.
Po dwóch godzinach znaleźli to, czego szukali: w Lirey mieszkali nie tylko ludzie o nazwisku Charny, lecz również Charney, połączeni więzami pokrewieństwa.
Kiedy znaleźli się z powrotem w Troyes, Ana zaprosiła Jeana na kolację.
– Udało nam się – westchnęła zadowolona.
– Okazało się, że miałaś rację, ci dwaj Gotfrydowie byli spokrewnieni.
– W gruncie rzeczy, to nie moja zasługa. To profesor Elianne Marchais zasugerowała, że nie jest to wykluczone.
I słusznie. Teraz mam prawie pewność, że ten Gotfryd był właścicielem całunu. Kazał go namalować lub naprawdę kupił w dobrej wierze w Ziemi Świętej.
– Gdyby to był autentyk, nie znajdowałby się w rękach templariuszy. Rycerze składali śluby ubóstwa i wyrzekali się własności, więc to dziwne, że templariusz posiadł cenne płótno. Być może Gotfrydowie byli spokrewnieni, ale przypisujemy pierwszemu posiadanie relikwii bez żadnych podstaw i dowodów.
– Walczył w Ziemi Świętej… – przypomniała Ana.
– To prawda, podobnie jak wszyscy templariusze.
– Owszem, tylko że on jeden nazywał się Gotfryd de Charney.
– Ano, to interesująca teoria, ale trochę naciągana. Właśnie dlatego nigdy do końca nie ufam temu, co piszą w gazetach. Bo wy, dziennikarze, czasem publikujecie jako pewniki rzeczy, które w najlepszym razie można uznać za prawdopodobne.
– Następny! Cały tydzień wysłuchuję utyskiwań pod adresem prasy.
– To świadczy o pewnej nieufności…
– Nie kłamiemy, wiesz o tym? – przerwała mu rozdrażniona.
– Nie mówię, że kłamiesz, masz ciekawe koncepcje, ale to nie wystarczy, by uznać je za niepodważalne fakty historyczne. Usiłuję cię tylko poprosić, żebyś pisząc o tym, narzuciła sobie pewną dyscyplinę. W przeciwnym razie ludzie uznają, że to jeszcze jedna fantastyczna teoria na temat całunu turyńskiego. Sama wiesz, że było ich sporo.
Ana uznała, że może zaufać Jeanowi. Znali się zaledwie od tygodnia, ale miała wrażenie, że znają się całe życie. Był wrażliwy, inteligentny i rozsądny. Wyglądał jak chłopak, ubierał się młodzieżowo, ale pod tą powierzchownością krył się dojrzały mężczyzna.
Opowiedziała mu prawie wszystko, co wiedziała o całunie, nie wspominając jednak o kontaktach z policją ani informacjach Santiaga. Wreszcie zamilkła i czekała na jego opinię.
– Sporo wiesz – przyznał – ale przez cały czas rozmawiamy tylko o podszeptach intuicji i przeczuciach. To, co mówisz, ubrane w zgrabne słowa, może okazać się interesującą historią do jakiegoś pisma kobiecego, ale nic z tego nie wytrzyma próby prawdy. Przykro mi, nie chciałbym cię rozczarować, ale gdybym ja przeczytał w gazecie taką historię, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo, uznałbym, że to tylko fantazje jednego z tych pseudopisarzy, którzy wymyślają historie o UFO i wszędzie węszą spiski.
Ana nie potrafiła ukryć rozczarowania, choć musiała uczciwie przyznać, że Jean ma rację – jej teorie nie mają podstaw, niczego nie wie na pewno.
– Nie zamierzam się poddawać – oznajmiła. – Jeśli nie znajdę solidnych dowodów, nie opublikuję ani linijki. Tak się umówiłam sama ze sobą. Będę nadal prowadziła poszukiwania. Teraz muszę się dowiedzieć, czy pewien znany mi pan Charny ma coś wspólnego ze słynnym rodem de Charny.
– Więc znasz kogoś o takim nazwisku?
– Jest pewien przystojniak, bardzo interesujący i tajemniczy typ. Pojadę do Paryża, tam będzie mi łatwiej skontaktować się z jego rodziną, o ile rzeczywiście są spokrewnieni.
– Chciałbym z tobą pojechać.
– No to jedź.
– Nie mogę, muszę poprosić o urlop, nikt mi nie da wolnego z dnia na dzień. Co jeszcze zamierzasz zrobić?
– Zanim pojadę, zajrzę do gabinetu pana Capell, zarządcy majątku tych Charny. Chciałabym też, żebyś przedstawił mnie swojemu przyjacielowi, temu od gazety… jaki ma tytuł? „Zagadki historii”? Potem polecą do Turynu, ale wszystko zależy od tego, co uda mi się ustalić w Paryżu. Zadzwonię do ciebie i wszystko ci opowiem. Wiesz, jesteś jedyną osobą, z którą udało mi się szczerze porozmawiać na ten temat, a że masz dużo zdrowego rozsądku, na pewno utrzymasz na wodzy moją fantazję, kiedy za bardzo się rozbryka.
Pan Capell był poważnym, małomównym człowiekiem, który w grzeczny, acz stanowczy sposób dał do zrozumienia, że nie zamierza udostępniać jej żadnych informacji na temat swoich klientów. Owszem, potwierdził, potomkowie rodu Charny są liczni, większość mieszka we Francji, jego klienci zaś to tylko jeden z odłamów tego rodu.